— Aha, wymontował, no to jak wymontował, to czemu go tu nie ma, tylko leży na górze wywrócony na podszewkę, co? — spytał ironicznie profesor. — Co pan wie, co on wymontował, a czego nie. Pewne jest, że ten zagadkowy dla nas płyn jest mu ogromnie potrzebny, może niezbędny, więc niech sobie w nim siedzi i nóżki moczy, a my pójdziemy lulać. — To mówiąc, podszedł do marmurowej tablicy rozdzielczej i zaczął po kolei wyłączać lampy łukowe.
— Ależ on może nagle, w nocy… — zajęczał Mr Gedevani.
— To niech mu pan krzyknie do ucha, żeby był grzeczny — powiedział nieubłagany profesor i gasił lampy dalej. Nie pozostało więc nic innego, jak opuścić salę. Kiedyśmy się skupili przy windzie, profesor powiedział:
— Panowie, należy się nam kolacja, prawda?
95
— Prawda — przytaknęliśmy chórem.
— No to zaraz urządzimy lukullusową ucztę, tylko wpadnę na chwilę do biednego Finka. I proszę zawołać Frazera. Burke niech przygotuje wszystko w jadalnym.
Winda stanęła, wyszliśmy na korytarz. W swoim pokoju spał inżynier Fink gorączkowym, niespokojnym snem. Doktor zbadał mu puls, zrobił uspokajający zastrzyk i kazał wszystkim wyjść.
W jadalni paliły się świece — był to pomysł profesora. Ich pomarańczowożółty łagodny migotliwy blask ogromnie uspokajał nerwy.
Do stołu podawał Burke — zresztą wszystkie potrawy były z puszek, przygrzane na kuchni elektrycznej, więc nie odczuliśmy braku kucharza. Po kolacji profesor zaczął toczyć swoje kulki chlebowe po stole i powiedział:
— Panowie, wreszcie posunęliśmy się krok naprzód. Być może, że Marsjanin na nasze rentgenowskie depesze zareagował podobnym promieniowaniem. Wolałem tego nie zapisywać, choć mogłem ustawić w sali parę czułych liczników Geigera z automatycznymi rejestratorami, bo zapis byłby i tak dla nas niezrozumiały: przecież my nie umiemy odczytać treści własnego elektroencefalogramu, więc co dopiero mówić o języku prądowym z Marsa. Próba się udała, będziemy mogli porozumiewać się obrazami, postaramy się nauczyć go jakichś znaków, może alfabetu rysunkowego, albo może on nas czegoś nowego nauczy dla ułatwienia kontaktu. W każdym razie mam nadzieję, że najgorsze tarapaty już się skończyły. Niech się pan nie uśmiecha, panie doktorze, tak chytrze i ironicznie, utinam bonus vates sim. Czy panowie mają może jakieś propozycje?
— Ja myślę — powiedziałem — że jasne jest jedno: jego substancja żywa jest zbliżona, jeżeli chodzi o działanie, a nie o budowę, do naszego mózgu. Widocznie jest on tak zbudowany, że przyjmuje tylko, że tak powiem, treść istotną, źródłową zjawisk, a nie ich uboczne, zewnętrzne oznaki, więc głos, światło nie są dlań tak ważne, jak zmiany energetyczne, jak promieniowanie, różnice natężenia prądów. Z drugiej strony liczba obrazów, jakie można mu w ten sposób przekazać, jest dosyć ograniczona. Można przekazać tylko obrazy, pojęcia konkretne i nie wydaje mi się, żeby te wszystkie dobre, kochane nastroje, o których profesor pisał…
V
Nocy tej spałem snem ołowianym. Pamiętam niewyraźnie, jak rzuciłem się na sofkę, gdyż w łóżku jęczał cicho inżynier Fink, i pogrążyłem się we śnie jak w czarnej otchłani. Zbudził mnie potężny huk. Zeskoczyłem, pijany snem, z kanapy i rzuciłem się do okna. Było cicho — tylko nad stawem unosił się lekki obłok mgły porannej. Czyżby ten huk śnił mi się tylko? Było to możliwe. Ubrałem się szybko i spojrzawszy pobieżnie na śpiącego jeszcze Finka, wybiegłem na korytarz. Był cichy i pusty. Uczułem teraz, że podłoga lekko dygoce — jak to, generatory pracują? Poczułem żal do towarzyszy, którzy nie obudzili mnie w porę, ale sami na własną rękę rozpoczęli pracę. Winda, jak się okazało, nie funkcjonowała: widocznie używano całego napięcia sieci. Zbiegłem tedy dwa piętra na parter, nieco zaniepokojony, słysząc i czując pod stopami potężniejące wibrowanie murów i powietrza. W wielkiej hali montażowej ujrzałem wszystkich zgrupowanych pod ścianą. Naprzeciw nich widniał mały czarny stożek, który teraz poruszał się lekko z boku na bok i wydawał się gawędzić z nimi — było to i straszne, i śmieszne.
Profesor zamachał do mnie ręką:
— Co słychać? Czy coś nowego? — ryknąłem mu w ucho, gdyż inaczej przy panującym grzmocie maszyn porozumiewać się było nie sposób.
— Wszystko dobrze, rozmawiamy właśnie z Areanthropem — zawołał Frazer.
Jakoż rozmawiali z nim, a dziwna to była rozmowa. Małym projektorem, lampą magiczną, wyświetlano na ekranie jakieś modele czy szkice, które profesor wsuwał do reproduktora. Robił to tak szybko, że nie byłem w stanie oglądnąć poszczególnych obrazów, ale on nie zdawał się tym martwić. Było mi trochę głupio, zdawało mi się, że jestem jakby wyrzucony za nawias, jakby niepotrzebny, że stoję z założonymi rękami, nie rozumiejąc nic z tego, co się dzieje.
Nagle nastąpiła cisza, dwa metalowe wałki znowu potoczyły się po podłodze i profesor zaczął wysypywać proszek na arkusze przygotowanego papieru.
Były to sploty pogmatwanych linii, zupełnie bez sensu, prostych i krzywych. Obok nich — znowuż te dziwne znaczki, jakby nuty. Tu znowu coś jakby model systemu planetarnego, długie koncentryczne elipsy, ale zmodyfikowane i obsypane gęsto tajemniczymi znaczkami. Wszyscy milczeli, wpatrując się w te dziwne wieści, wreszcie odezwał się Gedevani:
— Ja myślę, że on się źle czuje… przecież to wszystko nie ma sensu, może on chory?
Profesor spojrzał na niego tak, jakby chciał powiedzieć: to pan jest chory, ale zmilczał.
— Jeszcze nas dzielą przepaście — powiedział — nie rozumiemy się, nie… — Kazał włączyć prąd. I kiedy zahuczały, zawyły motory, rozpoczynając swoją pracę unisono basowym porykiem, który zatargał stalowymi wiązaniami, rozebrzmiał coraz wyższymi akordami w załomach sklepienia, aż przeszedł w świdrujący wysoki ton grzmiącej mocy — stożek znowu ożył, zakołysał się i nagle począł iść. Szedł niezgrabnie, jakby niepewnie, aż nagle zatrzymały go kable, które go łączyły z generatorami. Był na ich uwięzi — i to mi się wydawało dziwne. Czy on tak chciał, czy się uwolnić nie mógł? Mimo woli zdawało mi się, że biorę jego stronę, że pragnę jego wyzwolenia się, przejścia zakreślonych mu przez nas granic. Nie wiem, jak mam wyrazić te dziwne myśli — zdawało mi się, że coś mnie z nim łączy. Z kimże? Jakiś stwór z szalonego snu, metalowy stożek z galaretowatą świecącą masą na kształt mózgu? Profesor wyświetlał teraz równolegle szeregi równań, będących komentarzami do twierdzeń geometrycznych. Te cyfry wydawały mu się najpewniejszą mową, jaką można było pokryć dzielące nas przepaście. Czy na pewno?
Nagle zauważyłem rzecz dziwną. Jak wiadomo, stożek miał trzy macki. Podczas gdy dwie leżały spokojnie na betonie, chwilami tylko unosząc się lekko, trzecia, tylna, jakby coś pilnie dłubała w betonie, jakby coś wierciła, czy też lepiła. Metalowy cylinder, będący jej tępym zakończeniem, wykonywał celowe, pospieszne ruchy. Zdawało mi się, że beton czerwienieje, ależ to chyba było niemożliwe? Nikt nie mógł tego spostrzec prócz mnie, gdyż stożek stał przed nimi, zakrywając sobą swoją tylną wężownicę.
Ależ tak. Oto podnosi tę trzecią mackę, a przy jej końcu coś niewielkiego, czarnego, jakby zębatego.
— Profesorze! — ryknąłem. — Wyłączyć prąd! Na miłość boską, wyłączyć prąd!
Zrozumiałem, co Areanthrop chce zrobić. Cóż to za piekielny stwór! Jego całe zachowanie się to był podstęp — szatańska dyplomacja, on wykorzystał nasz prąd nie celem porozumienia się, ale uniezależnienia od nas. Starał się sporządzić wymontowane części aparatury z jakiego bądź materiału — a skoro umiał niszczyć, z pewnością umiał i tworzyć, budować.
— Wyłączyć prąd!! — krzyknąłem. Teraz wszyscy widzieli, jak macka podnosi się i jak w dolnej części podstawy tworzy się nieregularny otwór o zamglonych brzegach, który pochłonął zębaty mechanizm i mackę, która go tam wniosła i grzebała. Osłupiały Lindsay skoczył do tablicy i pośliznął się. Zamiast wyłączyć prąd, przerzucił dźwignię w kierunku przeciwnym, tam gdzie widniały czerwone zygzaki z napisem: „Moc przetężenia — niebezpieczeństwo!”