– Bez dwóch zdań – przyznałem.

– Ma tyłek pierwsza klasa.

– Pierwsza klasa – zgodziłem się.

– Pracujesz jako spawacz?

W pewnym sensie tak, ale nie sądziłem, by chciał użyć tej eleganckiej metafory na określenie naprawiania pękniętej ludzkiej psychiki.

– Nie. Dlaczego pytasz?

– To nie ty spawałeś w liceum w Chelsea?

– Nie – odrzekłem. – Jestem psychiatrą.

Wybuchnął śmiechem.

– Akurat. Ja też. – Sięgnął do kieszeni i wyciągnął kolejne pięć dolarów, żeby je położyć na barierce.

Ująłem szklaneczkę w dłonie i spojrzałem na jej dno. Wciąż czułem zapach ojca i słyszałem metaliczny klik odpinanej klamry od pasa. Przypomniało mi się, jak tysiące razy chciałem go zabić. I zastanawiałem się, co mnie powstrzymywało. Dlaczego nie potrafiłem się do tego zmusić? Co powoduje, że człowiek przekracza w końcu tę linię? Czy właśnie pragnienie znalezienia odpowiedzi na to pytanie pchnęło mnie ku psychiatrii sądowej? Czy to nie ono – a nie prośby Northa Andersona – wciągnęło mnie z powrotem w świat zbrodni?

Odsunąłem szklaneczkę szkockiej, przywołałem kelnerkę i zamówiłem kawę oraz dietetyczną colę. Czekała mnie długa noc.

Wreszcie o trzeciej rano położyłem się do łóżka. Czułem się niebezpiecznie samotny na wielkim dwuosobowym materacu.

Oczywiście zawsze byłem samotny. Wyobcowany. Zagrożony. Ale teraz to niebezpieczeństwo wydawało się szczególnie realne. Nie potrafiłem bowiem zapomnieć o tym, co powiedział Carl Rossetti: Darwin Bishop mógł mi narobić wielkich kłopotów – większych niż jakiekolwiek, z którymi wcześniej miałem do czynienia. Ktoś, kto ma apetyt na miliard dolarów i potrafi zgromadzić tyle forsy, jest zdolny do wszystkiego. Przesunąłem się na skraj materaca i sięgnąłem po swojego browninga przymocowanego do ramy łóżka. Uspokojony dotykiem zimnej stali zapadłem w niespokojny sen.

Nie trwał on długo. Po dwóch godzinach obudził mnie dzwonek telefonu. Zmacałem słuchawkę, ale wypadła mi z ręki, w końcu jednak zdołałem ją dowlec do ucha i wykrztusić:

– Clevenger, słucham.

– Frank, mówi North.

Zerknąłem na budzik przy łóżku.

– Jest za dziesięć piąta – wymamrotałem.

– Wiem. Nie dzwoniłbym, gdyby sprawa nie była pilna.

Usiadłem na łóżku.

– Co się stało? – zapytałem.

– Dwie i pół godziny temu Billy uciekł z Payne Whitney.

Wyprostowałem się.

– Uciekł? Jak?

– Nie uwierzysz, ale po prostu wyszedł z izby przyjęć. Przez wiele godzin skarżył się na kaszel. Wysłali go z pielęgniarzem na dół na prześwietlenie. O ile wiem, facet stracił go z oczu.

Nietrudno mi było w to uwierzyć. Oddziały psychiatryczne w szpitalach nie są budowane z myślą o pacjentach podejrzanych o popełnienie przestępstwa i nie ma tam ustalonych reguł postępowania z nimi. Słyszałem o takich, co uciekli z „przerwy na papierosa”, gdy pozwolono im zapalić na dworze, i takich, co wyszli ze spotkania anonimowych alkoholików, które odbywało się w innym budynku, lub ze „strzeżonego” przejścia do sklepów z pamiątkami.

– Pewnie wszyscy policjanci z Manhattanu są już na nogach i mają rysopis Billy’ego. Mogą go zatrzymać na podstawie paragrafu dwunastego i skierować na przymusowy pobyt w szpitalu.

– Nie potrzebują paragrafu dwunastego. Billy idealnie wybrał czas ucieczki. Wczoraj o siódmej został wystawiony nakaz jego aresztowania. Tom Harrigan wszystko załatwił, łącznie z nakazem ekstradycji Billy’ego do Massachusetts. Billy miał być aresztowany o szóstej rano, a o siódmej trzydzieści w eskorcie dwóch funkcjonariuszy policji nowojorskiej odlecieć do Bostonu.

– Jestem dziś umówiony na lunch z Julią Bishop. Spróbuję się dowiedzieć, czy nie podejrzewa, dokąd Billy mógł uciec.

– Ty zadzwoniłeś do niej czy ona do ciebie?

– Ona do mnie.

– Powiedziała dlaczego?

– Nie, ale sprawiała wrażenie zdenerwowanej.

– Nie będzie mogła być na turnieju tenisowym z udziałem Garreta – zadrwił Anderson.

– Turnieju?

– Bishopowie sponsorują turniej tenisowy w klubie Brant Point Racket, z którego dochód idzie na cele charytatywne. Garret Bishop jest wśród dwudziestu najwyżej rozstawionych graczy w swojej grupie wiekowej. Według tego, co piszą w gazetach, ma bronić tytułu mistrza w singlu, który zdobył przed rokiem.

– Praca jak zwykle. Oto motto świata Darwina Bishopa – zauważyłem.

– Takich jak on nic nie powstrzyma – zgodził się Anderson i umilkł na chwilę. – Posłuchaj, nie wierzyłem, że Billy jest mordercą. Ale muszę ci powiedzieć, że bardzo martwię się tym, że jest na wolności. Bo jeśli to on zabił małą Brooke, nie ma nic do stracenia.

Przeszedł mnie dreszcz, gdyż pamiętałem, że Billy powiedział mi na pożegnanie dokładnie to samo.

– Gdybym był na twoim miejscu, ściągnąłbym jeszcze kilka radiowozów do pomocy tym range roverom, które stoją przed „budką strażniczą” Bishopa. Billy nie był zadowolony, że ojciec wysłał go do szpitala.

– Próbowałem, ale Bishop podziękował mi za troskę i odrzucił ofertę.

– Mogłem się tego spodziewać.

– Zadzwonię do ciebie, kiedy pojawi się coś nowego.

– Ja też – odparłem i odłożyłem słuchawkę.

Opadłem na plecy. Leżąc w ciemności i czując, jak mi serce wali, zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem, że zrezygnowałem ze szkockiej w Sir Galahadzie. Zastanawiałem się, gdzie w tej chwili może być Billy Bishop. Czy szuka schronienia w przytułku dla bezdomnych? A może zamelinował się na Manhattanie w domu kumpla, którego rodzice wyjechali? Czy był na tyle odważny, by schować się w apartamencie Bishopa, czy też wmieszał się w tłum podróżnych na dworcu Port Authority przy Ósmej Alei i czeka na autobus, który zawiezie go do Hyannis, gdzie mógłby złapać prom na Nantucket?

A co najważniejsze, o czym myślał: o ucieczce czy zemście?

7

Sobota, 25 czerwca 2002

Zanim wyszedłem z domu, zadzwoniłem do Andersona, który powiedział mi, że Billy wciąż jest na wolności. Do spotkania z Julią miałem jeszcze dwie godziny, toteż postanowiłem pójść do Mass General i złożyć trzecią wizytę Lilly Cunnigham.

Myślałem, że zastanę ją w lepszym stanie, tymczasem wyglądała dużo gorzej. Była blada i nieregularnie oddychała. Wodziła za mną wzrokiem, mrużąc oczy, żeby mnie ostrzej widzieć.

Przysunąłem sobie krzesło do łóżka i usiadłem. Umieszczony przy oknie stojak do kroplówek wzbogacił się o nowe kosze. Wężykiem wprowadzonym do żyły podobojczykowej sączyła się zawartość aż pięciu butelek i plastikowych torebek. Spojrzałem na nogę Lilly, wciąż wiszącą na wyciągu, i zauważyłem, że z rany sterczy kolejny dren.

– Doszło do serca – szepnęła.

Domyśliłem się, że chodzi jej o to, iż zakażenie dotarło do serca, przypuszczalnie do worka osierdziowego lub zastawek. Ale zrozumiałem jej słowa także w inny sposób. Nie ulegało wątpliwości, że uraz psychiczny, który spowodował, iż wywołała u siebie zakażenie, zawładnął jej ciałem, umożliwiając emocjonalnym toksynom swobodne dotarcie z krwią do wszystkich tkanek. Linie konfliktu zostały przynajmniej jasno nakreślone: cokolwiek przydarzyło się Lilly w dzieciństwie, wyruszyło na podbój jej ciała i został mu do pokonania już tylko ostatni szaniec obrony, czyli dusza – mój największy sprzymierzeniec dysponujący cudowną mocą uzdrawiania.

Zauważyłem, że podczas moich poprzednich wizyt Lilly nigdy nie miała gości. Od pacjentów z zespołem Münchhausena często w końcu odwracają się wszyscy bliscy: rodzina i przyjaciele zwykle nie kryją oburzenia, gdy się dowiadują, że troszczyli się o kogoś, kto sam wywołał u siebie chorobę. Ogarnął mnie smutek – a nawet wstyd. Świadomość, że Lilly cierpi i nie ma przy sobie nikogo bliskiego, spowodowała, że tym bardziej chciałem jej pomóc.

To ona powinna odczuwać ten smutek i wstyd, nie ty - szepnął mój wewnętrzny głos. – Pomóż jej w tym.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: