– Lilly, ostatnio powiedziałaś mi, że boisz się samotności. Jak myślisz, skąd bierze się u ciebie ten strach?

Odchrząknęła.

– Pewnie to się wiąże z utratą ojca – odparła. Zamknęła oczy i powoli je otworzyła. – Nigdy się z tym nie pogodziłam. Odkąd skończyłam sześć lat, bez przerwy o nim myślę.

– Masz teraz kogoś, kogo kochasz?

– Oczywiście. Męża. Mamę i dziadków. I kilku dobrych przyjaciół.

Nachyliłem się nad nią. Postawiłem na to, że strach Lilly przed samotnością można przekształcić w jeszcze silniejszy – przed śmiercią.

– Lilly, to bardzo ważny moment – powiedziałem cicho. – Infekcja pokonuje mechanizmy obronne twojego organizmu. Możesz umrzeć. A to oznacza rozstanie z mężem, matką i przyjaciółmi. Całkowitą samotność. – Wyglądało na to, że mnie słucha. – Jeśli chcesz pozostać z ludźmi, których kochasz, musisz się przed nimi otworzyć i powiedzieć prawdę. Jeśli to zrobisz, myślę, że napięcie, w jakim żyjesz, wkrótce się zmniejszy, a twoje ciało samo się wyleczy.

Spojrzała przed siebie i potrząsnęła głową. Upłynęło kilkanaście sekund. Siedziałem nieruchomo. Minęła prawie minuta. Byłem gotowy jeszcze raz zaryzykować i powiedzieć Lilly, że wiem, iż sama wstrzyknęła sobie zarazki. Ale raptem odwróciła się do mnie. Oczy miała pełne łez.

– Ja to zrobiłam – szepnęła.

– Co? – zapytałem.

– Wzięłam strzykawkę… Sama zakaziłam sobie nogę. Kiwnąłem głową.

– Rozumiem.

Rozpłakała się.

– Rozumiem cię – powtórzyłem. Poczekałem, aż wytrze oczy. – Możesz mi powiedzieć, dlaczego to zrobiłaś?

– Nie wiem. Tak mi wstyd.

Wie. Zapytaj, dlaczego się wstydzi - odezwał się mój wewnętrzny głos.

– Co się z tobą dzieje, gdy czujesz, że musisz sobie wstrzyknąć zarazki? Czy prześladują cię jakieś wspomnienia?

Tym razem nie wahała się ani chwili.

– Robię to, gdy czuję do siebie wstręt. Gdy chcę się ukarać.

– Dlaczego czujesz do siebie wstręt?

– Nie wiem – odparła niemal niedosłyszalnie.

– Nikomu nie powiem – obiecałem.

Spojrzała mi prosto w oczy, najwyraźniej zastanawiając się, czy naprawdę może mi zaufać.

– Mam okropne myśli – wydusiła w końcu. – Plugawe myśli.

– Opowiedz mi o nich.

Zamknęła oczy i nic nie powiedziała.

– Lilly, musisz to z siebie wyrzucić. Nie możesz dłużej blokować swojego układu odpornościowego. Jest ci potrzebny, byś mogła pozostać z ludźmi, na których ci zależy.

– Myślę… – zaczęła i urwała.

– Oni także nie chcą cię stracić. Nie chcą się z tobą rozstawać.

– Myślę o dziadku.

– Co o nim myślisz? Jakie dokładnie są to myśli?

– Wyobrażam sobie… że ja i on… – Zamknęła oczy i potrząsnęła głową. – Że ja i on dotykamy się.

– Czy kiedykolwiek miałaś tego rodzaju kontakt fizyczny z dziadkiem?

– Nigdy. – Otworzyła oczy i wlepiła wzrok w sufit. – I to jest w tym wszystkim najdziwniejsze. – Spojrzała na mnie. – Jestem pewna, że on nigdy niczego takiego nie zrobił. – Na jej twarzy malowało się zmieszanie. – Czuję się okropnie, gdy mam takie myśli.

– I to one sprawiają, że chcesz sobie wstrzyknąć zarazki, czy tak?

– Teraz też bym to zrobiła, gdybym mogła. Od razu bym się lepiej poczuła.

– Ukarałabyś siebie – stwierdziłem.

– Tak. Te wstrętne myśli by się skończyły.

A więc tak wyglądał ów zarazek, który atakował serce Lilly. Przybrał postać bakterii, ale zrodził się w psychice dziewczyny. Jej poczucie winy – i zakażenie – wzięło się z pociągu seksualnego, jaki odczuwała do mężczyzny, który zaopiekował się nią po śmierci ojca. Pytanie tylko, co podtrzymywało to pożądanie. Czy padła ofiarą molestowania, którego wspomnienie później wyparła? A może istniało inne wyjaśnienie?

– Musisz chcieć poczuć ten ból, nie uśmierzaj go za pomocą strzykawki. Jeśli się na to odważysz, zaczniesz się uwalniać od napięć psychicznych. Infekcja straci szansę na zwycięstwo nad twoim organizmem, nie obroni się przed twoim układem odpornościowym.

– Spróbuję. Naprawdę obiecuję.

– To dobrze.

– Pomożesz mi?

– Przecież powiedziałem, że pomogę ci przez to przebrnąć. Mówiłem serio.

Zjawiłem się w Bomboi na spotkanie z Julią Bishop dwadzieścia minut przed czasem. W restauracji było niespodziewanie dużo ludzi jak na porę lunchu, ale ponieważ należałem do stałych bywalców, K. C. Hidalgo, jeden z właścicieli lokalu, zaproponował mi miejsce tam gdzie zwykle, czyli przy oknie. Powiedziałem mu jednak, że dziś wolałbym stolik w głębi sali, a na osobę, z którą się umówiłem, poczekam przy barze.

Przyjrzał mi się z troską w oczach.

– Przy barze? To coś nowego.

Tyle razy jadłem tu obiad sam, że w dwuminutowych odcinkach zdążyłem opowiedzieć K. Cemu całe swoje życie. Hidalgo był szczupłym Salwadorczykiem pod czterdziestkę, miał rzeźbione rysy twarzy i uśmiech, który zapewniłby jego restauracji klientelę, nawet gdyby podawano w niej przeciętne jedzenie. Lecz Bomboa szczyciła się najlepszą kuchnią w Bostonie i K. C. dorobił się majątku. Przygładził teraz ręką czarne włosy i powiedział:

– Myślałem, że bar to dla ciebie teren zakazany. Mam powiedzieć: „Lekarzu, lecz się sam”?

– Wypiję to co zwykle – odparłem. – Kawę.

– A zatem czuj się jak u siebie w domu. – Podprowadził mnie do baru i skinął na barmana. – Kawa dla doktora – zadysponował.

– Dzięki za troskę.

– Ktoś inny powinien się o ciebie zatroszczyć, przez dwadzieścia cztery godziny na dobę i siedem dni w tygodniu, chłopie. Ktoś dużo ładniejszy niż ja. – Klepnął mnie w plecy. – Bo nie oszukujmy się, jak dotąd zbytnio o siebie nie dbałeś. – Posłał mi ten swój uśmiech i wrócił na stanowisko przy drzwiach.

Bar miał około dwudziestu pięciu stóp długości i był zastawiony wszelkimi możliwymi trunkami. W lustrze widziałem swoje odbicie obramowane butelkami dżinu, szkockiej i wódki. Nie podobał mi się ten widok. Mimo to, gdy barman podawał mi kawę, poprosiłem go po cichu o kieliszek sambuki.

Nie doczekałem się jednak. Barman najpierw zniknął w kuchni na kilka minut, a gdy wrócił, zaczął czyścić zlew. Zastanawiałem się, czy mnie w ogóle usłyszał. Nie chciałem jednak przywoływać go otwarcie, toteż siedziałem cicho.

Dopijałem kawę, kiedy zobaczyłem w lustrze Julię Bishop. Serce zaczęło mi walić jak uczniakowi. Była w cienkim kaszmirowym swetrze opadającym z jednego ramienia i obcisłych czarnych biodrówkach z lekko rozszerzanymi nogawkami. Czarne sandały na trzycalowych obcasach sprawiały, że wydawała się wyższa niż wtedy, gdy widziałem ją poprzednio. Wyglądała, jakby zeszła wprost z okładki „Vogue’a”. Rozejrzałem się po sali i zauważyłem, że wszyscy się za nią oglądają, łącznie z K. C.

Podeszła do mnie.

– Dziękuję, że zgodził się pan ze mną zobaczyć.

– Nie ma sprawy i proszę, mów mi po imieniu – odparłem. Znów, jak podczas naszego pierwszego spotkania, doświadczyłem wpływu tej lazurowej mgiełki. W ogóle obecność Julii była tak absorbująca, że czułem się, jakbym stracił kontakt z własnym ciałem, a moje słowa docierały do mnie jak echo.

– Nie wiem, czy przespałam dziesięć godzin od śmierci Brooke… A teraz to zniknięcie Billy’ego. – Zacisnęła usta, jakby się powstrzymywała od płaczu.

Zapach jej perfum zakręcił mi w głowie bardziej niż sambuka.

– Usiądźmy przy stoliku i porozmawiajmy.

Julia zamówiła tylko gazowaną wodę mineralną. Powiedziała, że nie ma apetytu, co było zrozumiałe w jej sytuacji. Mimo to zaniepokoiłem się, gdyż brak apetytu i bezsenność mogły świadczyć, że znowu popada w depresję. Zamówiłem kilka przystawek ze względu na kelnera.

– Gdy zjawiłeś się u nas w domu, nie mogłam swobodnie rozmawiać – zaczęła – a powinnam ci była powiedzieć dużo więcej na temat Billy’ego. Myślę, że część z tego może mieć zasadnicze znaczenie dla przebiegu procesu. Ktoś powinien uświadomić sędziemu, przez co ten chłopak przeszedł.

– Będę ci wdzięczny za wszelkie informacje.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: