James przerwał mi w pół zdania.
– Nie mam czasu wysłuchiwać opowieści o twoich podbojach – stwierdził. – Pozwól, że zadam ci konkretne pytanie, abyśmy mogli zacząć rozmawiać poważnie.
Przestałem mleć ozorem i kiwnąłem głową.
– Kiedy po raz pierwszy przyszło ci do głowy, żeby się zabić? – zapytał.
Spojrzałem ze zdziwieniem na tego przypominającego gnoma osiemdziesięciolatka w garniturze z marszczonego lnu, noszącego na nadgarstkach dwie srebrne bransoletki z turkusami.
– Zabić? – powtórzyłem jak echo.
Spojrzał na zegarek, po czym mrugnął do mnie i uśmiechnął się ciepło, niemal uwodzicielsko.
– Daj spokój, Frank. Wyrzuć to z siebie. Co masz do stracenia?
I wyrzuciłem. Tak po prostu. Taki talent miał ten człowiek. Powiedziałem mu, że po raz pierwszy pomyślałem, by ze sobą skończyć, gdy miałem dziewięć lat. Ojciec spuścił mi lanie i poszedłem na górę do swojego pokoju. Wrzuciłem do worka parę dżinsów, rękawicę bejsbolową i ulubiony model samolotu. Potem zszedłem na dół i zatrzymałem się w małym korytarzyku przed kuchnią, skąd schody prowadziły do drzwi wyjściowych.
Ojciec zobaczył mnie i wyszedł z kuchni.
– Wybierasz się gdzieś? – zapytał.
Zebrałem się na odwagę i spojrzałem mu w oczy.
– Żegnam – odparłem.
– Co ci do głowy strzeliło?
– Nie szukaj mnie – wyrzuciłem z siebie, trzęsąc się ze strachu. – Nie wrócę.
Czytaj: Powiedz, że jest ci przykro, chcesz, żebym został, i że odtąd wszystko się zmieni. Zaśmiał mi się w twarz.
– No to idź. Taki z ciebie ważniak? Nie chcesz z nami mieszkać? Droga wolna – powiedział i wrócił do kuchni.
Spojrzałem na matkę, która gotowała obiad. Wybaczyłbym jej te wszystkie lata, gdy stała bezczynnie i patrzyła, jak ojciec wyładowuje na mnie złość, gdyby zebrała się wtedy na odwagę i podeszła do mnie. Ale nie ruszyła się i nie powiedziała ani słowa.
Nie miałem dokąd pójść. Byłem dziewięciolatkiem. Nigdy nie czułem się tak bezradny jak wtedy. Rzuciłem worek, pobiegłem do pokoju i się rozpłakałem. Potem postanowiłem, że gdy rodzice zasną, wezmę pasek ojca, pójdę do łazienki i powieszę się na haku wbitym w drzwi.
To, że zostałem wśród żywych, zawdzięczam swojemu najlepszemu przyjacielowi, Anthony’emu, który siedział za mną w świetlicy i miał niesamowity talent do kończenia za mnie zdań, oraz dwuletniemu żółwiowi, Seymourowi, który z pewnością by zdechł, gdyby został sam z rodzicami.
Starłem wilgoć z twarzy i głęboko odetchnąłem atlantyckim powietrzem. Zrobiło się jeszcze zimniej. Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem piersiówkę. Odkręciłem korek i pociągnąłem długi łyk.
Do czasu, gdy prom wpłynął w cieśninę Nantucket, minąwszy po prawej wyspę Martha’s Vineyard i latarnię morską na przylądku Pogue na wyspie Chappaquiddick, zdążyłem osuszyć około jednej trzeciej piersiówki. Jeszcze więcej szkockiej ubyło, gdy prom wślizgiwał się między pirsy chroniące kanał żeglugowy prowadzący do zatoki Nantucket. A kiedy przepływaliśmy obok świateł Brant Point, kierując się w stronę nabrzeża, piersiówka była pusta. Przyjrzałem się jej w świetle księżyca, skupiając wzrok na monogramie wyrytym na srebrzystej powierzchni z wymowną literą „G” w środku – inicjałem ojca. Potarłem ją kilka razy kciukiem, wyobrażając sobie, jak ojciec stoi w drzwiach do kuchni i mówi, że mogę sobie pójść. A potem cisnąłem piersiówkę do morza.
Zameldowałem się w recepcji Breakers i poszedłem do apartamentu. Na stoliku czekały na mnie świeże kwiaty i butelka merlota – podarunek od kierownictwa hotelu. Na szczęście, dręczony poczuciem winy, że znów sięgnąłem po alkohol, wystawiłem wino na korytarz.
Nie minął kwadrans, gdy zadzwonił Anderson. Powiedział, że czeka w holu i chce porozmawiać. Odparłem, że zaraz schodzę.
Poszliśmy na późną kolację do hotelowej restauracji, w której podają dania z rusztu. Dostaliśmy stolik przy oknie, skąd mieliśmy widok zarówno na zatokę, jak i resztę sali. Jedno i drugie było trochę zbyt piękne jak dla mnie. Patrząc na opalonych, elegancko ubranych, obwieszonych drogocenną biżuterią gości, zastanawiałem się, jak miejscowa społeczność przyjęła wiadomość, że na wyspie grasuje morderca.
– Czy lokalna prasa pisała coś na temat sprawy Bishopa? – spytałem Andersona.
– Słyszałem, że w „Boston Globe” był długi artykuł na ten temat, lecz dziennikarz potraktował sprawę jak kradzież samochodu. Poza tym kilkuzdaniową notkę zamieścił „Inquirer”.
– Lepiej mówić jak najmniej i słyszeć jak najmniej. Zabawne, jak bardzo okazuje się to skuteczne.
Anderson kiwnął głową.
– Ludzie na różny sposób szukają ucieczki. Dobrze o tym wiesz. Wyspa, ich tutejszy styl życia, też jest swojego rodzaju ucieczką. Szczerze mówiąc, ja również z tego powodu przyjąłem tu posadę szefa policji. Nie sądziłem, że trafi mi się jeszcze sprawa o zabójstwo. I przyznam się, że wcale do tego nie tęskniłem. – Nachylił się do mnie. – A dla ciebie ucieczka oznacza gorzałę, co?
Musiał wyczuć w moim oddechu woń szkockiej.
– Malutki łyk. Wiesz, jak to jest.
– Nie, nie wiem. Nie mogę zrozumieć, jak możesz wystawiać na szwank wszystko, co z takim mozołem zbudowałeś przez ostatnie dwa lata. Przecież pamiętam, w jakim byłeś stanie po zakończeniu sprawy Lucasa. Nie sądziłem, że dojdziesz jeszcze do siebie. – Uciekł spojrzeniem w bok. – Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, wciągając cię w towarzystwo.
Zerknąłem na niego spod oka.
– Mogę prosić? – skinąłem na kelnerkę, która podeszła do naszego stolika.
Z trudem skupiłem uwagę na menu i złożyłem zamówienie. Anderson zrobił to samo.
– Posłuchaj – rzekł, kiedy kelnerka odeszła. – Potrzebowałem pomocy, więc cię namówiłem. Ale może miałeś rację, opierając się. – Popatrzył na mnie jak lekarz, który ma poinformować pacjenta, że cierpi na nieuleczalną chorobę. – Wygląda, że nie nadajesz się już do tej roboty. Za bardzo cię ona wykańcza.
– Czy nie powiedziałeś mi wczoraj przez telefon, że wpierw musieliby cię odsunąć od tej sprawy, żeby się mnie pozbyć?
– Pozwalam ci się wycofać. Przemyśl to.
– Nie mam nad czym myśleć. Za bardzo się w to zaangażowałem, żeby teraz zrezygnować.
Kiwnął głową niezbyt przekonany.
– Nie narobię ci gnoju, zobaczysz – zapewniłem go.
– Akurat.
Poczułem się przyparty do muru, toteż postanowiłem się nieco od niego odepchnąć.
– Może tu wcale nie chodzi o to, że piję.
– Co masz na myśli?
– Burmistrz na ciebie naciska. Masz miłą pracę. Chcesz ją zachować. No to czekasz na moje potknięcie, po czym mówisz, że padłem na deski i zostałem wyliczony. I wszyscy są szczęśliwi.
– Na przykład kto? – obruszył się Anderson.
Wzruszyłem ramionami.
– Na przykład burmistrz i Darwin Bishop. – Pożałowałem, że nie mogę cofnąć tych słów. Wiedziałem, że Anderson po prostu stara się mi pomóc. – Nie chciałem… – zacząłem.
Ale on zerwał się już na nogi.
– Wiesz co? Pieprz się – rzucił, z trudem powstrzymując się od krzyku.
– Źle mnie zrozumiałeś. A poza tym to nie ja zacząłem.
Anderson zacisnął szczęki i po jego minie widać było, że z trudem nad sobą panuje. Zmusił się jednak, by usiąść.
– Jedyne, czego chcę, to rozwiązać tę sprawę, nie rujnując przy okazji ani swojego, ani twojego życia. Toteż kiedy widzę, że zaczynasz się przystawiać do żony podejrzanego…
– A więc o to ci chodzi?
– Daj mi skończyć. – Zniżył głos. – Kiedy widzę, że zaczynasz się przystawiać do Julii i znowu sięgasz po butelkę, martwię się, czy wciąż zachowujesz jasność widzenia. Bo na tym mi właśnie zależy. Czy to takie dziwne? Albo może zapomniałeś, że syn i mąż tej kobiety są głównymi podejrzanymi w sprawie?
– Nie ma w tym nic dziwnego – zgodziłem się. – Wszystko rozumiem.
– To dobrze. – Anderson wypił duszkiem szklankę wody z lodem. Odstawił ją ze stanowczością godną sędziego ogłaszającego wyrok, po czym podejrzliwie rozejrzał się po sali. – Masz na jutro umówione spotkanie z Bishopem – oświadczył.