– Jest tętno – rzekł. – Może mamy szczęście.
Kilka osób spragnionych choćby najmniejszego wsparcia pokiwało głowami. W przeciwieństwie do Karlsteina, który wyglądał zupełnie rześko, inni byli zlani potem: albo z wysiłku, albo ze strachu, że znaleźli się tak blisko przepaści.
– Puszczajcie tokainid – odezwał się Karlstein.
Zauważyłem obok łóżka pełen zestaw narzędzi chirurgicznych. Wiedziałem, co to oznacza: Karlstein był przygotowany na otwarcie klatki piersiowej i ręczny masaż serca. Poczułem przypływ podziwu dla niego.
– Niech spróbuje sama pooddychać – wydał kolejne polecenie.
Jedna z pielęgniarek zerwała taśmę, którą przyklejono rurkę intubacyjną do warg Tess, i powoli wyjęła ją z tchawicy. Dziecko zakaszlało, najpierw słabo, potem energiczniej, i rozpłakało się.
Na twarzach kobiet i mężczyzn pojawiły się uśmiechy: pokonali śmierć, przynajmniej tym razem.
– Dobra robota – obwieścił Karlstein. – Zamówmy sobie chińszczyznę. Ja stawiam. Niech tylko ktoś zadba, żeby dobrze usmażyli, a nie udusili na parze.
Wyszedł z pokoju i skinął na mnie. Ruszyłem za nim. Wszedł do dyżurki pielęgniarskiej, w której zostawiłem Julię. Stała z szeroko otworzonymi oczami.
– Jej serce bije, a ona sama oddycha – rzekł do niej Karlstein.
Julia znów załkała.
– Bardzo panu dziękuję – zdołała wykrztusić. Oparła się o mnie tak, że nie byłoby w tym nic nienaturalnego, gdybym ją wziął w ramiona – coś, co pragnąłem zrobić i zrobiłbym, gdybyśmy byli gdzie indziej. Kiedy zorientowała się, że stoję nieruchomo, wyprostowała się.
– Nie spuścimy oka z Tess – obiecał Karlstein. – Radziłbym, żeby zajrzała pani do niej na pięć, powiedzmy dziesięć minut, a potem poszła gdzieś odpocząć. Naprzeciwko jest bardzo miły hotel. Proszę się tam zatrzymać. Przespać się. I przyjść później.
– Nie wyjdę – odparła Julia, szukając u mnie wsparcia.
Zobaczyłem, że Karlstein przymknął lewe oko, coś przeżuwając w umyśle.
– Mogłabyś zostawić nas na chwilę samych? – zwróciłem się do Julii.
Wzięła głęboki oddech i otarła łzy.
– Czuję się dobrze – rzekła. – Nie będę przeszkadzać. Obiecuję.
Kiwnąłem głową.
– Daj nam minutkę. Zaraz do ciebie przyjdę. – Przeszedłem w róg pokoju, a Karlstein powlókł się za mną.
– Powiedz mi, co sądzisz ojej stanie – powiedziałem, wskazując głową pokój Tess.
– Zamierzam wezwać kardiologa, aby wszczepił jej tymczasowo rozrusznik serca. Nie podoba mi się to nagłe załamanie. Tachykardia komorowa ni z tego, ni z owego…
– Jakie twoim zdaniem ma szansę?
– Trudno powiedzieć. Nawet jeśli wyjdzie stąd zdrowa, przez dwa albo nawet więcej lat będą jej groziły kłopoty z sercem.
– I nagła śmierć.
– Trafiłeś. Dwadzieścia pięć procent osób, które przeżyły zatrzymanie akcji serca, umiera w ciągu pięciu lat od wyjścia za szpitala. Weź cztery lata, a prawdopodobieństwo rośnie do trzydziestu jeden procent. Nikt nie wie dokładnie dlaczego.
– I tak ma większe szansę niż trzy minuty temu.
Karlstein uśmiechnął się.
– Dzięki za przypomnienie. – Potrząsnął głową. – Wiesz co, to miejsce może nawet przypaść do gustu, ale tylko nienormalnemu. – Parsknął śmiechem.
Wiedziałem. Karlstein też wiedział, że jego dowcip wcale nie jest śmieszny.
– Zawsze możesz do mnie zadzwonić – rzuciłem na wpół żartem, starając się złagodzić formę zaproszenia.
Klepnął mnie w plecy.
– Należę do tych facetów, co wariują, gdy mają kilkadziesiąt minut przerwy na zastanowienie się nad tym, co robią. Już wolę bezustanny zapieprz.
Nie odpowiedziałem, co wystarczyło, by Karlstein zrozumiał, że nie pochwalam takiego podejścia.
– W związku z tym, że jesteś zaangażowany w sprawę Bishopa – przynajmniej jako psychiatra sądowy – muszę ci powiedzieć dwie rzeczy. – To, jak powiedział „przynajmniej”, kazało mi się zastanowić, czy nie wyczuł, że łączy mnie z Julią coś więcej niż stosunek zawodowy.
– Wal.
– Mam zamiar poprosić o konsultację psychiatryczną dla matki. Pracuję w tym fachu na tyle długo, by wiedzieć, że dzieje się z nią coś niedobrego.
– W porządku. Jestem pewny, że wiesz, co robisz.
– I zgłoszę także zapotrzebowanie na całodobową opiekę.
– Chcesz, żeby dziecko było non stop pilnowane przez opiekunkę?
– Jedna z sióstr zasugerowała mi taką możliwość, ale już wcześniej chodziło mi to po głowie. – Wziął głęboki oddech, zerknął na Julię, po czym popatrzył na mnie. – Na krok nie chce odejść od łóżka. No wiesz, wisi tu nad nami. To jedna z tych przylepnych matek.
Tak określamy nadopiekuńczych rodziców.
– Masz wątpliwości, czy na pewno leży jej na sercu dobro dziecka. Chcesz, żeby ktoś miał na nią oko.
– Leży na sercu? A to dobre. – Karlstein uśmiechnął się.
– Nie to miałem na myśli.
– No cóż, freudowskie przejęzyczenie. – Spoważniał. – Spójrzmy prawdzie w oczy, Frank, w tej rodzinie było już morderstwo. Jeśli Tess znowu postawi oddział na nogi, chciałbym, kurczę, wiedzieć, czy to z powodu wczorajszego zatrucia nortryptyliną, czy też czegoś, co mamusia przyniosła w torebce.
– Ta kobieta już straciła jedną córkę. Teraz może umrzeć druga. Nie mam nic przeciwko opiekunce, ale nie sądzę, żeby to była „normalna” procedura w takiej sytuacji.
– Zgadza się, ale chcę przedsięwziąć wszelkie środki ostrożności. Taki już jestem.
Z trudem przełknąłem ślinę, zdając sobie sprawę, że następna osoba, którą darzę szacunkiem, zaczyna traktować Julię jak podejrzaną.
– W porządku. Rób, jak uważasz. Powiem jej, że może oczekiwać towarzystwa.
Podszedłem do Julii.
– Siedzenie tu na okrągło nie poprawi rokowań Tess – powiedziałem do niej. – Naprzeciwko jest hotel. Pozwól, że wezmę dla ciebie pokój. Zjesz coś, może prześpisz się trochę. Potem możesz tu wrócić.
– Boję się, że wpuszczą do niej Darwina.
– Zostanę z nią, póki nie przyjdziesz.
Potrząsnęła głową.
– Nie wyjdę.
– W porządku… – Musiałem jej powiedzieć o opiekunce. – I tak ktoś będzie stale czuwał przy Tess. Karlstein zamówił dla niej opiekunkę.
– Kto to taki?
– Zwykle studentka college’u lub uczennica szkoły pielęgniarskiej. Osoba, która przez dwadzieścia cztery godziny siedzi przy chorym.
– Po co?
Chciałem skłamać, że niby po to, by obserwować, co z oddechem dziecka, ale postanowiłem być z nią szczery.
– Przy trwającym dochodzeniu szpital musi chronić Tess przed każdym, kto wcześniej mógł podać jej truciznę.
– Łącznie ze mną.
– Tak – odparłem, obserwując jej reakcję.
– To dobrze. To mnie trochę uspokaja. Przynajmniej poważnie podchodzą do jej bezpieczeństwa.
Julia również mnie uspokoiła. Rodzice, którzy skrzywdzili swoje dzieci, zwykle sprzeciwiają się takim posunięciom władz szpitala, grożąc odwołaniem się do rzecznika praw pacjenta lub nawet wezwaniem adwokata.
– Czy to znaczy, że pomyślisz o hotelu?
– Pójdę tam, ale później – powiedziała bez przekonania.
– Wiesz, mieszkam dziesięć minut stąd, w Chelsea. Zawsze możesz…
– Dzięki – odparła. Chwyciła moją dłoń i przez chwilę ją trzymała. – Jesteś cudowny. Potrzebuję cię, żeby przez to wszystko przejść.
– Masz mnie.
– Czystym trafem, jak się zdaje.