– Darwin boi się, że wyrosnę na odludka, mola książkowego albo nawet pedała – odpowiedział na poły gorzko, na poły z rozbawieniem. – Co gorsza, mogę zacząć „za dużo myśleć”, jak on to mówi. Lepiej odbijać włochatą piłkę wte i wewte nad siatką lub zajeżdżać konia na śmierć, machając długim kijem.

– Domyślam się, że nie jesteś zbyt wielkim miłośnikiem polo – stwierdziłem.

– Ostatnio nie. Kiedyś lubiłem taką jedną klacz, Brandy. Była niezwykła.

– W jakim sensie? – zapytałem.

– Miała niezwykłą sierść, cynamonową, bardzo miękką w dotyku. Każdy mięsień miała idealnie wyrzeźbiony. Jazda na niej była jak poezja. Była kochana. Kiedy przychodziłem do stajni, od razu do mnie podchodziła i patrzyła tymi wielkimi brązowymi oczami, jakby rozumiała, że oboje jesteśmy w takim samym ciężkim położeniu.

– Jakim położeniu? – spytał Anderson.

– Zajeżdżani na śmierć przez Darwina.

Garret sprawiał wrażenie bardziej ludzkiego niż podczas naszych poprzednich dwóch spotkań.

– Co się z nią stało? – zapytałem.

– Wypadła z obiegu, chłopaki. – Mrugnął do nas. W jego głosie znów zabrzmiała twarda nuta.

– Zdechła? – spytał Anderson.

– Przestała wygrywać. A potem zniknęła. – Garret wzruszył ramionami. – Prawo Darwina. Przetrwają najsilniejsi. – Spojrzał na mnie. – Dobrze się pan czuje? Wygląda pan jak śmierć.

Plecy miałem całe zesztywniałe i chwiałem się na nogach.

– Nic mi nie jest – wykrztusiłem. – Nadwerężyłem sobie mięśnie. – Zrobiłem pauzę i zmieniłem temat. – Jesteśmy tu, gdyż po tamtym spotkaniu w klubie tenisowym chciałem jeszcze raz z tobą porozmawiać.

– I?

– I chcielibyśmy się dowiedzieć, czy możesz nam pomóc.

– Pomóc wam? Jak?

– Na początek chcielibyśmy się dowiedzieć, czy nie zauważyłeś czegoś niezwykłego przed pogrzebem Brooke albo po powrocie z niego.

– Mówicie, że chcielibyście.

– Tak jest.

– Na tyle, żeby zapłacić?

Spojrzeliśmy z Andersonem po sobie.

Zanim któryś z nas zdążył odpowiedzieć, Garret uśmiechnął się szeroko.

– Żartowałem. Pieniądze to ostatnia rzecz, jakiej potrzebuję. Moglibyście zamknąć drzwi?

Zajął się tym Anderson.

– Wszystko, co nam powiesz, pozostanie między nami – oświadczył.

– Dobrze – rzekł Garret. – Jak już powiedziałem doktorowi Clevengerowi, nigdy nie będę zeznawał na żadnym procesie, jeśli w ogóle do jakiegoś dojdzie. Wiecie, że ojciec wynajął Johnny’ego McBride’a?

– Wiemy – powiedziałem.

– W tej sprawie nie ma nawet plamy krwi. Myślicie, że McBride’owi trudno będzie zrobić durniów z policji czy prokuratora? – Spojrzał na Andersona. – Tak przy okazji, przeszukanie zostało spartolone. – Doręczyciel z UPS zostawił dwie paczki w holu, a sierżant policji stanowej pozwolił kierowcy odlać się w łazience na piętrze, czyli w tej, do której wślizgnął się Billy.

– Sprawdzę to – obiecał Anderson.

– Proszę to zrobić, zanim adwokat rozedrze pana na strzępy na podium dla świadków. Wolę, żeby to zrobił panu niż mnie.

– Czy możesz nam coś powiedzieć o tamtej nocy? – spytał Anderson, kierując z powrotem rozmowę na interesujący nas temat.

– Słyszałem tylko kolejną kłótnię między Darwinem a Julią. Kłócili się równie zaciekle jak z powodu bliźniąt. Gdy Darwin chciał, żeby zrobiła skrobankę.

– Czy Claire też mogła ją słyszeć? – zapytałem, zastanawiając się, czy niania nie ma przypadkiem wybiórczej pamięci, jeśli chodzi o tamtą noc.

– Nie jestem pewien, ale chyba nie – odrzekł Garret. – Zdaje się, że wyszła do apteki po lekarstwo dla Tess. – Wzruszył ramionami. – Nie dam głowy, ale tak mi się wydaje.

– O co się kłócili? – spytał Anderson.

– O nortryptylinę.

– A konkretnie? – zapytałem.

– Darwin chciał, żeby Julia powiedziała mu, gdzie ją schowała. Awanturował się ponad godzinę i w końcu mu ją przyniosła.

– Czy mówił, na co mu była potrzebna?

– Powiedział Julii, że musi sobie znaleźć inny sposób, żeby się zabić. Jakby podejrzewał, że ona chce się otruć.

– A myślisz, że twoja matka mogłaby spróbować popełnić samobójstwo?

– Właściwie myślę, że Darwinowi chodziło o coś innego.

– O co?

– O otrucie małej Tess, rzecz jasna.

Anderson wziął głęboki oddech.

– A więc myślisz, że to przypadek, że twój brat akurat tego dnia włamał się do domu? – zapytał.

– Moim zdaniem, dla Darwina to włamanie było szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Win i tak by załatwił małą, ale śmiały ruch Billy’ego, za który zresztą szczerze go podziwiam, zrobił z jego uczynku zbrodnię doskonałą. – Zawiesił głos i spojrzał na mnie z taką intensywnością, że aż poczułem się nieswojo. – Albo prawie doskonałą.

– Prawie? – zapytałem.

– Tak. Ponieważ to ja mam tę fiolkę – stwierdził rzeczowo Garret.

– Ty… – zacząłem.

– Gdzie ona jest? – zapytał niecierpliwie Anderson.

Garret obrócił się na krześle i otworzył najniższą szufladę biurka. Sięgnął do środka i wyciągnął klucz.

– To klucz do mojej szafki w Brant Point – rzekł, podając mi go. – Numer 117, górna półka. Po prawej stronie z tyłu, w kącie. W puszce z piłkami tenisowymi.

– Skąd ją masz? – zapytałem.

Garret mrugnął do mnie.

– Darwin zostawił ją w górnej szufladzie swojego biurka. Zwykła arogancja. – Zerknął na mnie. – Oczywiście kiedy myślisz, że masz w kieszeni lokalną i stanową policję, czujesz się mocny.

Anderson zignorował tę uwagę.

– Kiedy znalazłeś tę fiolkę? – spytałem.

– Dzień po zatruciu Tess – rzekł Garret. – Ale to nie ma znaczenia. Ważne jest to, że nie znajdziecie na niej odcisków palców Billy’ego.

Claire Buckley odprowadziła nas do drzwi. Zachowywała się lodowato uprzejmie. Przed wyjściem chciałem coś powiedzieć, by ją przekonać, że nie mamy zamiaru rozgłaszać jej tajemnic, ale naszą uwagę przyciągnął wjeżdżający na podjazd radiowóz policji stanowej. Zatrzymał się tuż za samochodem Andersona. Z radiowozu wysiadł wysoki i szeroki w barach facet pod pięćdziesiątkę w mundurze oficera policji stanowej – ozdobionym misternymi haftowanymi naszywkami i emaliowanymi ćwiekami – i skierował się w naszą stronę. Miał kanciastą i ogorzałą twarz z rodzaju tych, które są wiecznie przystojne. Okalały ją gęste, falujące, ciemne włosy przetykane pasemkami siwizny.

– Mówiłem ci, że go spotkasz – mruknął Anderson. – Oto kapitan Brian O’Donnell we własnej osobie.

– Masz chwilę?! – zawołał szorstko O’Donnell do Andersona.

– Jasne! – odkrzyknął zagadnięty.

Claire odwróciła się, weszła do domu i zamknęła za sobą drzwi.

– Chciałbym ci przedstawić doktora Clevengera – rzekł Anderson, gdy policjant podszedł do nas.

O’Donnell kiwnął mi głową, ale nie wyciągnął ręki.

– Co tu robicie? – zapytał.

– Prowadzimy dochodzenie – odparł Anderson. – A co myślałeś?

O’Donnell zmarszczył brwi.

– Myślałem, że ustaliliśmy, iż będziesz uzgadniał ze mną każdy ruch. Nie wspomniałeś, że masz zamiar zorganizować kolejne przesłuchanie dla doktora.

– Nie przypominam sobie, byśmy przyjęli żelazną zasadę dotyczącą tego, kto co z kim uzgadnia. Zgodziłem się blisko z tobą współpracować i dotrzymam obietnicy.

– Posłuchaj, jeśli chcesz służbowego polecenia, wystarczy zadzwonić do biura gubernatora. Mogę to załatwić. Od tego momentu dochodzenie przejmuje mój wydział. Czyli ja.

– Może rzeczywiście telefon od gubernatora wyjaśniłby sytuację – rzekł Anderson.

– Dobrze, wyjaśnijmy wszystko od razu. Jeśli przesłuchałeś chłopca, zrobiłeś to bez zgody rodziców. Oznacza to, że zeznanie nie było dobrowolne i nie może być wykorzystane podczas procesu Billy’ego.

Procesu Billy’ego. Powiedział to głośno i wyraźnie. Anderson nie potwierdził ani nie zaprzeczył, że przesłuchiwaliśmy Garreta. Nie powiedział też o kluczu do jego szafki.

– A jeśli chodzi o pannę Buckley – ciągnął O’Donnell – to nie rozumiem, czemu w ogóle znalazła się na liście podejrzanych. Wiem, że podejrzewasz ją o romans z Darwinem Bishopem, ale po pierwsze nie masz na to dowodu, a po drugie to chyba zbyt słaby motyw, aby popełnić podwójne morderstwo.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: