Po raz pierwszy zobaczyłem Garreta płaczącego. I po raz pierwszy wyglądał na swój wiek – dorastający chłopiec, który nie zawsze panuje nad swoimi emocjami, ale stara się zachowywać jak mężczyzna w najgorszych nawet okolicznościach.
– I co się potem stało? – spytał niewzruszony McCarthy.
– Wróciłem do swojego pokoju – odparł Garret, wycierając łzy z policzków.
– I nikomu o tym nie powiedziałeś, aż do tej pory?
– Nie.
– Dlaczego?
– Bałem się.
– Kogo?
– Darwina.
– Dlaczego?
– Bo widziałem, jak bił mojego brata do nieprzytomności. Bo nie raz mi groził, że mnie zabije, jeśli nie będę go słuchać, a co dopiero mówić… o wydaniu go policji.
– To dlaczego teraz zdecydowałeś się zaryzykować?
Garret przełknął ślinę i wziął głęboki oddech.
– Widziałem, co zrobił mojej matce. – Wargi znowu zaczęły mu drżeć. – Gdybym wcześniej odważył mu się przeciwstawić, nigdy by do tego nie doszło. Musiałem to zrobić, zanim ją zabije.
Garret opuścił pokój przesłuchań pod policyjną eskortą. Miał przenocować w Bostonie, a następnego dnia pojechać z powrotem na Nantucket.
Pierwszy zabrał głos O’Donnell.
– Kapitanie Anderson, na podstawie tego, co przed chwilą usłyszałem, jak również odcisków palców zdjętych z fiolki, oraz innych poszlak, proponuję oskarżyć Darwina Bishopa o zabójstwo córki, Brooke, i próbę zabójstwa drugiej córki, Tess. – Zerknął na Toma Harrigana. – Zakładam, że biuro prokuratora okręgowego zwróci się do wielkiej ławy przysięgłych o postawienie panu Bishopowi powyższych zarzutów, a także oskarżenie go o próbę zabójstwa żony dziś rano.
– Staniemy przed ławą przysięgłych, gdy tylko się zbierze – oświadczył Harrigan.
– Mam nadzieję, że równie szybko załatwimy zwolnienie Billy’ego Bishopa – powiedział Carl Rossetti.
– Wycofamy oskarżenie przeciwko niemu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe – zgodził się Harrigan.
– To znaczy kiedy? – zapytał Rossetti z kamienną twarzą.
– Zajmę się tym osobiście jutro rano – odparł Harrigan.
Terry McCarthy spojrzał na mnie i Andersona.
– To znaczy, że Billy wyjdzie jutro przed południem. Przyjedziecie po niego? – zapytał nas.
Anderson odwrócił się do mnie.
– Zajmiesz się tym, Frank? – zapytał, mrużąc oko. – Ja muszę dziś wieczorem wracać na wyspę.
– Oczywiście – odparłem. – Z wielką przyjemnością.
Kiedy pokój opustoszał, wziąłem O’Donnella na stronę.
– Chyba jest mi pan coś winien – oświadczyłem.
– Co? – Rozzłościł się. – Chce pan oficjalnych przeprosin? Mam skontaktować się z prasą i powiedzieć im, jaki z pana, kurwa, jest geniusz? Mało panu jeszcze sławy, doktorze?
– Nie – odparłem. – Nie o to chodzi.
O’Donnell nie odszedł.
Jest ci winien prawdę i on o tym wie - rzekł mój wewnętrzny głos.
– Chodzi mi o to, co powiedziałem panu w biurze – wyjaśniłem.
O dziwo uśmiechnął się dobrodusznie.
– Ze jestem socjopatą?
A zatem wiedział, do czego zmierzam.
– Nie tyle, że jest pan socjopatą, ile że coś nie pozwalało panu postępować właściwie w tej sprawie. – Zauważyłem że zesztywniał. Pokręciłem głową i spojrzałem w bok, dając mu trochę oddechu. – Ale to już nieważne. Nie żywię do pana urazy. Chcę tylko, by mi pan odpowiedział na jedno pytanie. – Znów na niego spojrzałem.
Wciągnął powietrze i powoli je wypuścił.
– Już pan pytał. – Utkwił we mnie wzrok.
– Przeżył pan coś bolesnego, prawda? Chcę wiedzieć, co to było.
Uśmiech zniknął mu z twarzy.
– Po co? Ma to dla pana jakieś znaczenie?
– Ma.
– Ale jakie?
– Po prostu ma. – Mogłem powiedzieć coś więcej. Mogłem mu powiedzieć, że zawsze szukam źródeł pierwotnego zła, jego nasion, ale nigdy nie udało mi się ich znaleźć. Mogłem mu powiedzieć, że tak naprawdę każdy stara się utylizować ból i że właściwie wykorzystana empatia naprawdę przerywa łańcuch zadawania ran – i uzdrawia ludzi. I mogłem mu powiedzieć, że ta świadomość dodaje mi otuchy i że dzięki niej nie skończyłem jeszcze w rynsztoku, gdyż potwierdza, że ludzie warci są zachodu jako gatunek i zdolni do okazywania większego współczucia, niż to się na pozór wydaje. – Gdyby się okazało, że braliśmy się za łby tylko dlatego, że starał się pan być lojalny wobec burmistrza lub Darwina Bishopa, nie umiałbym sobie z tym poradzić. Nie rozumiałbym tego, wie pan…
– Musi pan wiedzieć, dlaczego ludzie postępują tak, jak postępują. Chce pan, żeby wszystko miało sens.
– Tak.
O’Donnell zachichotał i spojrzał w bok. Uśmiech zniknął mu z twarzy.
– Miałem siostrę. Gdy miała niespełna rok, porwał ją i zamordował jakiś włóczęga z Kolorado. – Wzruszył ramionami. – Może chciałem jak najszybciej zamknąć tę sprawę. Może nie chciałem dopuścić do siebie innej możliwości. Mój błąd. – Zerknął na mnie, po czym odszedł.
Zamknąłem oczy.
– Dzięki – powiedziałem cicho.
20
Niedziela, 30 czerwca 2002
Było po północy, lecz zamiast wrócić prosto do domu, pojechałem do więzienia hrabstwa Suffolk.
Na szczęście na nocnej zmianie znów pracowali przyjaciele Andersona. W dyżurce urzędował Tony Glass, energiczny mężczyzna po trzydziestce noszący okulary ze szkłami jak denka butelek. Zapytał mnie, czy chcę się znowu widzieć z Billym.
– Nie – odparłem. – Chciałbym się zobaczyć z Darwinem Bishopem.
– Dziwne, co? Ojciec i syn jednocześnie w tym samym więzieniu.
– Nie na długo. Billy jutro rano powinien wyjść.
– To dobrze. Wygląda na porządnego chłopca. Tak mówią strażnicy. Polubili go.
Uśmiechnąłem się. Billy mógł sprawiać wrażenie miłego, ale potrafił też być agresywny i umiał manipulować ludźmi. Nie zapomniałem o tym.
– Jak chce, potrafi być czarujący – zgodziłem się.
– Przenieśliśmy ojca do izolatki, bo pobił go inny więzień. Jeśli nie robi to panu różnicy, najlepiej gdyby zobaczył się pan z nim w jego celi.
– Nie ma problemu. – Zastanowiło mnie, czy Bishop rzeczywiście wdał się w bójkę z innym więźniem, czy też dobrał mu się do skóry jakiś strażnik, który nie lubi damskich bokserów.
Blok izolatek znajdował się w podziemiu i przypominał inne bloki, z tą różnicą, że nie było tu wydzielonego miejsca, do którego dostęp mieliby wszyscy więźniowie, ani żadnych pomieszczeń rekreacyjnych. Było tu także ciemno i zimno, pewnie dlatego, by przypomnieć więźniom, że ich ochrona stanowi dodatkowe obciążenie dla systemu penitencjarnego i nie musi się wiązać ze stworzeniem im cieplarnianych warunków. Tylko kilka cel było zajętych. Strażnik zaprowadził mnie do ostatniej. Darwin Bishop leżał na pryczy ubrany w taki sam pomarańczowy strój jak Billy.
– Bishop, masz gościa – powiedział do niego strażnik.
Bishop usiadł.
Miał rozciętą wargę, ale poza tym wyglądał dobrze.
– Doktor Clevenger – rzucił. Jego głos nie brzmiał już tak mocno. – Co pana sprowadza?
Właśnie, co? Czy chciałem się na własne oczy przekonać, że sprawiedliwość dosięgła w końcu człowieka, któremu tak długo udawało się jej wymykać? Czy też Julia wzbudziła we mnie tak niskie instynkty, że chciałem się delektować upadkiem rywala? To prawda, chciałem mu ją odebrać. W pewnym sensie planowałem to już wtedy, gdy spotkałem ją po raz pierwszy.
– Właściwie to nie wiem – bąknąłem.
– Tam, w szpitalu, nie chciałem jej skrzywdzić. Kocham ją, pewnie nawet za bardzo. Straciłem nad sobą panowanie. To zresztą częściowo pańska wina. Spotykał się pan z nią.
– Terroryzowanie żony to nie najlepszy sposób, by zapewnić sobie jej wierność. Podobnie jak romansowanie na boku.
– To pana nie usprawiedliwia. Ja panu niczego nie zabrałem.
– Czy dlatego wysłał pan wczoraj swoich ludzi do mojego mieszkania? Aby wyrównać rachunki?
– Tak. Szkoda, że pana nie było. Wyglądałby pan gorzej niż ja.