Rozjaśnił się, słysząc ostatnie zdanie.
– Pomożesz mi? – zapytał.
– Pomogę, jeśli tego chcesz.
– Chcę. Naprawdę.
Terapia socjopatów jest o wiele trudniejsza niż leczenie ludzi z depresją czy nawet psychozą. Problem polega na tym, że oni nie dopuszczają do siebie myśli, że są chorzy. Winni są wszyscy inni. Gdyby świat dał im spokój, gdyby los się na nich nie uwziął, wszystko byłoby w porządku.
– A zatem spróbujemy.
Uścisnęliśmy sobie dłonie.
– Dokąd jedziemy? – zapytał.
Sposób, w jaki Billy zadał to pytanie, świadczył, że pamiętał, co mu obiecałem – że zgodzę się, by ze mną zamieszkał. Ja też o tym pamiętałem. Nietrudno mi było dotrzymać tej obietnicy, przynajmniej przez jakiś czas, gdyż wraz z Julią i Garretem mieliśmy zamieszkać w domu matki Julii w West Tisbury na wyspie Martha’s Vineyard. Julia trzy dni temu wyszła ze szpitala, ale wciąż czuła się nie najlepiej, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie.
– Do domu twojej babki na Martha’s Vineyard – odparłem. – Ja zamieszkam w domku gościnnym, dopóki wszystko się nie ułoży.
– A więc trochę pobędziemy razem, tak jak obiecałeś?
– Na to wygląda.
– Czy Garret też tam będzie?
– Przeniósł już niemal wszystkie swoje rzeczy.
Billy kiwnął głową.
– Mam lepsze wspomnienia z zakładu karnego niż z domu Darwina. Przynajmniej nikt tam nie udawał, że nie jest to więzienie. Człowiek wiedział, czego może się spodziewać.
Dwa dni później Garret zeznawał przed wielką ławą przysięgłych. Towarzyszył mu Carl Rossetti i prokurator okręgowy Tom Harrigan.
Rossetti opowiedział mi potem, że to było naprawdę przejmujące. Garret pocił się i drżał, potrzebował o wiele silniejszego wsparcia niż podczas przesłuchania na komendzie policji w Bostonie. Mimo to jego zeznanie wbiło gwóźdź do trumny Bishopa, gdyż było relacją naocznego świadka, który widział uszczelniacz do okien w ręku Bishopa i znalazł fiolkę nortryptyliny w jego biurku. Doskonale uzupełniały je dowody w postaci odcisków palców. Godzinę po zejściu Garreta z podium dla świadka ława przysięgłych wysunęła przeciwko Darwinowi Bishopowi oskarżenie o morderstwo pierwszego stopnia ze szczególnym okrucieństwem (lokalny dodatek w prawodawstwie stanu Massachusetts).
– Wiesz, pracuję w tym fachu tyle lat, że pewne rzeczy nie robią już na mnie wrażenia – powiedział mi Rossetti – ale kiedy Garret rozkleił się i zaczął z płaczem opowiadać, że pomimo tego wszystkiego, co się stało, wciąż bardzo kocha ojca, to sam się niemal wzruszyłem.
– Niemal?
– Powiedzieć ci szczerze? Naprawdę cierpię tylko wtedy, Franko, gdy przegrywam na torze. Jak stracę więcej niż patyk, płaczę jak dziecko. Wszystko inne po mnie spływa, rozumiesz?
– A więc tym razem się wzruszyłeś?
– Nawet dość mocno.
Kiedy Garret wrócił do domu, poszedłem do niego.
– Rozmawiałem z Carlem Rossettim – powiedziałem. – Wiem, że ciężko przeżyłeś to, co się dzisiaj działo w sądzie.
– Nie sądziłem, że to okaże się takie trudne. Myślałem, że będzie mi łatwiej niż poprzednim razem. Może to dlatego, że zbliżamy się do rozprawy.
– A sam proces będzie jeszcze cięższy. To normalne, że w pewnej mierze jesteś przywiązany do Darwina, pomimo tego, co ci zrobił.
– Tego właśnie nie rozumiem. Dlaczego miałbym się martwić losem człowieka, który znęcał się nade mną psychicznie?
Z odpowiedzią na to pytanie wiążą się kolejne dziwne ludzkie kalkulacje. Większość dzieci woli się łudzić, że kocha swoich rodziców, nawet jeśli odbywa się to kosztem ich szacunku do siebie. W wieku kilku lat łatwiej przyjąć do wiadomości, że jest się nie kochanym nieudanym dzieckiem, niż zaakceptować, że mieszka się z potworem.
– Jeśli uznasz, że nie kochałeś Darwina, będziesz musiał przyjąć, że i on nigdy ciebie nie kochał – rzekłem. – Niełatwo się na to zdobyć, niezależnie od tego, czy ma się siedemnaście czy czterdzieści siedem lat. Wiem to po sobie.
– Czy twój ojciec… znęcał się nad tobą? – zapytał.
– Owszem. Bił mnie.
– O kurczę, przykro mi.
– Dzięki.
Potrząsnął głową i wziął głęboki oddech.
– Mimo że Darwin tak mnie traktował, zawsze uważałem, że nie robił tego naumyślnie. Nie umiał inaczej. Nie potrafił okazać, że mu na mnie zależy. Tak po prostu.
W głosie Garreta usłyszałem poczucie winy. W końcu miał wpakować swojego ojca na resztę życia do więzienia.
– Trudno sobie poradzić z takim problemem w jeden wieczór. Ale jeśli będziesz do niego wracał, zbliżysz się do prawdy. Powoli przestaniesz się jej bać, nawet jeśli początkowo będzie to bolesne.
Przez kilka minut nic nie mówiliśmy. Garret przerwał milczenie:
– Cieszę się, że jesteś z nami. Znaczy się, że zamieszkasz tu przez jakiś czas.
Uścisnąłem jego ramię. – Ja też.
21
Matka Julii miała dom typowy dla wyspy Martha’s Vineyard: duży, przerobiony ze stodoły, stojący na porośniętym bujną roślinnością wzgórzu niedaleko od morza. Podniszczony domek gościnny, w którym zamieszkałem, przeniesiono tu z Edgartown na przełomie stuleci. Wszędzie dookoła widać było krzaki dzikich jeżyn i agrestu, a w powietrzu unosił się zapach gęsto rosnącej słodkiej papryki.
Przez pierwsze kilka tygodni czułem się tu jak w raju. Nie dość, że Billy i Garret przychodzili do mnie po rady w sprawach sportu, przyszłej kariery i kłopotów sercowych, pozwalając mi odgrywać rolę dobrego tatusia, to na dodatek Julia cudowniej niż kiedykolwiek okazywała, że potrzebuje mojej opieki, i dostarczała mi niezwykle zmysłowych przeżyć. Zdarzało się, że wieczorami płakała w moich ramionach na wspomnienie okrucieństw Darwina, mówiąc mi, że tylko ja potrafię ją uspokoić. Łzy mieszały się u niej z przedziwną czułością i ciepła wilgoć tego eliksiru przenikała mnie na wskroś. W jednej chwili szeptała, że się boi, a w następnej pragnęła mieć mnie w sobie. Kochaliśmy się z taką intensywnością, że zacierała się granica między moją a jej rozkoszą i w równej mierze doznawałem obu. Stapiałem się z nią.
Te dni były dla mnie jak narkotyk, który pragnąłem brać do końca życia. Lecz w niedzielę 21 lipca, w niespełna trzy tygodnie po aresztowaniu Darwina Bishopa, odurzenie minęło i wszystko zaczęło się walić.
To był mój najmilszy dzień na Vineyard. Julia, jej matka Candace, chłopcy i ja zjedliśmy późne, smaczne śniadanie, po czym Julia poszła czytać na werandę, a ja z Garretem i Billym graliśmy w piłkę w wodzie, unoszeni przez chłodne fale jakby stworzone do surfowania na brzuchu. Pod wieczór Julia powiedziała, że czuje się już lepiej i ma ochotę wybrać się na pierwszą prawdziwą wycieczkę. Zaproponowała przechadzkę o zachodzie słońca klifem przy Gay Head. Zgodziłem się i pojechaliśmy tam samochodem.
Stupięćdziesięciostopowe urwisko błyszczało w ostatnich promieniach słońca jak rozżarzone wnętrze ziemi. Fale odpływu rytmicznie omywały aksamitny piasek w dole, pozostawiając po sobie połyskującą w słońcu warstewkę wody.
Szliśmy skrajem klifu. Julia trzymała mnie obiema rękami za ramię.
– Po raz pierwszy w życiu czuję się bezpieczna – powiedziała. Zatrzymałem się, odwróciłem do niej i pocałowałem ją w czoło. Jej szmaragdowe oczy dosłownie zalśniły.
– Ja też.
– Naprawdę?
Kiwnąłem głową.
– Ufasz mi? – spytała.
– Oczywiście, że tak.
– Więc zamknij oczy – powiedziała z figlarnym uśmiechem.
Zerknąłem na oddalone o trzy stopy urwisko.
– Jeśli ci się znudziłem, to po prostu powiedz.
Zaśmiała się jak mała dziewczynka.
– Powiedziałeś, że mi ufasz. – Pocałowała mnie, tuląc się mocno, i wsunęła mi język głęboko do ust. Położyła dłoń na moim kroczu i pociągnęła mnie o stopę bliżej urwiska. Jeszcze dwa kroki i stałbym się paralotniarzem bez paralotni. – No, zamknij oczy – powiedziała, masując mnie. – Będzie zabawnie, obiecuję ci.
Wziąłem głęboki oddech i przymknąłem oczy, aż Julia stała się tylko cieniem. Mimowolnie ugiąłem jedno kolano, aby stanąć pewniej. Namiętność i strach sprawiły, że poczułem uścisk w sercu. Po piersiach i brzuchu ściekały mi kropelki potu. Czułem, jak zbierają się w pępku, a potem spływają niżej.