Drugiej ze śledzonych dogonić już nie zdążył, wycofał się zatem, obszedł dom w koło i sprawdził numer posesji.
Nieco później i nieco dalej pani Bukatowa wyszła przed barak rozwiesić przepierkę na sznurkach, przypadkiem spojrzała w głąb podwórza i ujrzała swoją córkę czołgającą się wśród gałęzi drzewa po dachu niskiej szopy w sąsiednim ogrodzie. Sposób wracania Okrętki ze szkoły wydał jej się nieco dziwny, przyjrzała się temu, ale nic nie powiedziała, zastanawiając się tylko, jaki też udział w tym może mieć Tereska. Nie powiedziała nic także i wtedy, kiedy Okrętka oświadczyła, że ma okropny ból głowy, ponieważ odwykła od szkoły, że idzie wcześnie spać i że za żadne skarby świata nie pójdzie do żadnego sklepu…
– Młoda Kępińska – powiedział w zadumie dzielnicowy, usłyszawszy tegoż jeszcze wieczoru relację Krzysztofa Cegny. – Z tego, co ja wiem, to ona miewa rozmaite dziwne pomysły. Znam tę rodzinę, przyzwoici ludzie.
Zastanowił się przez chwilę i kiwnął głową.
– Nie wiem, o co tu chodzi, synu, ale możliwe, że dobrze zrobiłeś. Lepiej z nimi porozmawiać po przyjacielsku. Trzeba będzie jutro spotkać je, niby tak przypadkiem, jak będą wracały ze szkoły, i namówić, żeby tu przyszły.
– Melduję, że nie wiem, czy to będzie dobrze – odparł z troską bardzo przejęty Krzysztof Cegna. – Z tego, co mówiły, wynika, że są w niebezpieczeństwie. Te jakieś bandziory mogą je dopaść. Może by lepiej pogadać z nimi dziś?
– Myślisz, że coś w tym jest?
– Były cholernie przejęte. I wystraszone. I wygląda na to, że wiedzą o zaplanowanym morderstwie. Ja bym nie zwlekał, a pretekst zawsze można znaleźć albo może uda im się jakoś przetłumaczyć?
Mniej więcej po półgodzinie dzielnicowy dał się wreszcie przekonać…
Z prawdziwą ulgą Tereska zamknęła się w swoim pokoju. Dzień był niesłychanie męczący i uciążliwy, i dopiero teraz, zjadłszy obiad i zszedłszy rodzinie z oczu, mogła zająć się spokojnie analizą swoich uczuć, doznań i przeżyć. Z niejakim zdziwieniem i zaskoczeniem stwierdziła, że dzisiejszy stan jej duszy jest całkowicie odmienny od wczorajszego. Spadłe na nią obowiązki, świeżo przeżyte emocje i denerwująca konieczność rozstrzygnięcia jakoś kwestii trzech morderców – wyraźnie zmniejszyły zaabsorbowanie Bogusiem. Jakoś lepiej się czuła, jaśniej patrzyła na świat, życie, jako takie, wydawało jej się przyjemniejsze i lżej jej było na sercu. Boguś nie stał się, oczywiście, mniej ważny, ale przestał ją dławić globusem w gardle.
Ponadto, w obliczu zaistniałych i przewidywanych wydarzeń, racjonalna organizacja czasu wydawała się sprawą palącą. Bezwzględnie należało zacząć wreszcie stosowanie maseczek. Mordercy, drzewka, korepetycje, zabiegi kosmetyczne i Boguś, wszystko to razem wchodziło sobie wzajemnie w paradę i wymagało precyzyjnego działania. Nie wiadomo na jakiej podstawie, wiedziona zapewne przeczuciem, Tereska uznała, że Boguś dzisiaj nie przyjdzie. Z domu wychodzić nie powinna, żeby nie narazić się bez potrzeby na niebezpieczeństwa. Jedynym zatem właściwym i rozsądnym sposobem wykorzystania reszty popołudnia i wieczoru będzie zajęcie się twarzą.
Przejęta, mile poruszona, podniecona i pełna zapału przyniosła sobie na górę jajko, cytrynę i oliwę. Zamierzała zastosować się ściśle do rad, zawartych w jednym poradniku kosmetycznym i licznych artykułach, wyciętych z czasopism. Rumianek znajdował się w apteczce. Przyniosła także z kuchni filiżankę, spodeczek i tarkę do jarzyn, wszystko porządnie umyła gorącą wodą i przystąpiła do przyrządzania upiększającej mazi.
Zajęta skomplikowanymi czynnościami nie zwróciła najmniejszej uwagi na to, co się dzieje na dole. Miała wrażenie, że chyba ktoś przyszedł, ale tym kimś była osoba płci żeńskiej, raczej wiekowa, nie mogła zatem mieć nic wspólnego z Bogusiem. Wyglądało na to, że wdała się w towarzyską konwersację z matką w jadalni. Nie interesowało jej to w żadnym stopniu.
Willa pochodziła z czasów przedwojennych i stanowiła niegdyś dom jednej rodziny. Po wojnie zamieszkały w niej dwie, spowinowacone wprawdzie ze sobą, ale jednak odrębne, i dom automatycznie podzielił się na dwie części. Dawny salon zamienił się w jadalnię, czyli pokój wspólny, służący tak posiłkom, jak i życiu towarzyskiemu. Było to pomieszczenie, usytuowane pośrodku, połączone z hallem, zaprojektowane tak, że gdziekolwiek by się chciało udać, trzeba było przez nie przechodzić. Dawna jadalnia przekształciła się w pokój rodziców, gabinet w pokój babci, a służbówka w sypialnię Januszka. Tereska zajmowała sama pokój na górze wyłącznie dzięki temu, że pozostała część rodziny, zamieszkująca piętro, mianowicie młodszy brat jej ojca z żoną i synem, wyjechała na cztery lata na placówkę dyplomatyczną, zezwalając użytkować przez ten czas jedno z pomieszczeń. Tereska u siebie miała zatem święty spokój.
Wzruszona i pełna przejęcia, kłębem waty nałożyła na rozgrzaną rumiankową parą twarz papkę z filiżanki. Papka była dość rzadka, część spłynęła na szyję, nakapała do umywalki i zachlapała szlafrok. Zostawiwszy sprzątanie na później Tereska, zgodnie z zaleceniami poradnika, położyła się w bezruchu na pół godziny. Czuła lekki niepokój, we wszystkich poradach kosmetycznych było bowiem wyraźnie napisane: Maseczka zmywa się ciepłym mlekiem. Powyższą uwagę przeczytała już po nałożeniu smarowidła na twarz i wówczas uświadomiła sobie, że nie zaopatrzyła się w ciepłe mleko. Za późno już było, żeby po nie schodzić, w jadalni bowiem ciągle ktoś rozmawiał.
Na dole pełna współczucia i życzliwego niepokoju pani Międlewska ostrożnie usiłowała wybadać panią Martę w kwestii znajomości szczegółów życia córki i nie mniej ostrożnie w te szczegóły ją wtajemniczyć. Zdumiona i zaskoczona pani Marta z przerażeniem dowiadywała się, że Tereska znajduje się na prostej drodze do zguby i zmarnowania sobie życia, że należy się nią zająć taktownie, lecz energicznie, że, być może, uda się jeszcze jakoś ją uratować, chociaż pani Międlewskiej wydaje się to wątpliwe. Z tego, co słyszała – chyba jest już za późno…
Na górze Tereska otworzyła oko i spojrzała na zegarek. Pół godziny minęło, maseczka odpracowała swoje i teraz należało ją zmyć. Tereska usiadła na tapczanie i przypomniała sobie o ciepłym mleku.
Nie mogła zejść po nie do kuchni, bo w jadalni, przez którą musiałaby przejść, ciągle ględzi ten idiotyczny ktoś. Na twarzy zastygła twarda, żółta skorupa, ściągająca skórę i nadająca wygląd upiora. We włosach i na szlafroku zastygły żółte placki. Pokazanie się komuś w takim stanie było wykluczone. Siedząc na tapczanie i z tępą rozpaczą patrząc w ścianę Tereska zastanawiała się, co właściwie powinna teraz z tym fantem zrobić i czy pozostawiona zbyt długo maseczka nie zaszkodzi jej w sposób nieodwracalny. Gdybyż ta jakaś baba wreszcie sobie poszła! Matka zapewne również opuściłaby jadalnię i może udałoby się niepostrzeżenie przemknąć do kuchni.
Pani Międlewska, wstrząsnąwszy panią Martą do głębi i wymógłszy na niej obietnicę informowania o rezultatach poważniejszego zajęcia się dziećmi, wreszcie zaczęła się żegnać. Zaczajona na schodach Tereska z nadzieją słuchała pożegnalnych uprzejmości. Jeszcze chwila i będzie można próbować…
Pani Marta zamknęła drzwi i przez jakiś czas stała w przedpokoju w posępnej zadumie. W dwulicowość Tereski trudno jej było uwierzyć, a symptomów moralnego rozkładu jakoś nigdy do tej pory u niej nie dostrzegła. Pani Międlewska jednakże dokładnie zacytowała niepokojącą rozmowę jej córki z przyjaciółką, a nie miała chyba powodu kłamać…
Pani Marta westchnęła ciężko i zawahała się. Powinna może natychmiast porozmawiać z Tereską… Iść na górę? Nie, niemożliwe, nie może tak od razu, musi najpierw jakoś to sobie sama przemyśleć.
Westchnęła ponownie i skierowała się ku sypialni. Tereska na schodach podniosła się z pozycji w kucki. W tym momencie zadźwięczał dzwonek u drzwi.