– Musisz mi chyba po prostu zaufać – odparł z uśmiechem, kołysząc się na piętach.

– O la, la.

Otworzył drzwi auta – ze środka doleciał zapach nowiutkiej tapicerki – wskoczył za kierownicę i uruchomił silnik.

– Podejrzewam, że o tej porze Kenny już się nie pojawi – powiedział.

– Też tak myślę. Julia mieszka przecież z matką, która jest pielęgniarką i ma właśnie nocny dyżur w szpitalu świętego Franciszka. Powinna już wrócić za pół godziny. Nie wyobrażam sobie, by Kenny wparował do ich domu pod obecność Cenetty seniorki.

Joe przytaknął skinieniem głowy i odjechał. Kiedy tylne światła toyoty zniknęły w ciemności, ruszyłam na drugi koniec przecznicy, gdzie zaparkowałam swojego jeepa wranglera. Sprzedał mi go Skoogie Krienski, który rozwoził nim kiedyś pizzę z Pizzerii Pina. Ilekroć samochód się rozgrzewał, śmierdział przypalonym ciastem i sosem marinara. A ponieważ był to model sahara, polakierowano go fabrycznie na beżowo. Bardzo poręczny kolorek, ale chyba tylko dla tego, kto chciałby się ukryć w wojskowym konwoju na pustyni.

Byłam przekonana, że o tej porze Kenny już się nie pojawi, ale doszłam do wniosku, że nie zawadzi jeszcze trochę poczekać i upewnić się do końca. Rozłożyłam dach jeepa, żeby aż tak bardzo nie rzucać się w oczy i usiadłam za kierownicą. Był to zdecydowanie gorszy punkt obserwacyjny od stanowiska za krzewem hortensji, ale w zupełności mi wystarczał. Gdyby Kenny jednak przyjechał, zadzwoniłabym do „Leśnika” z telefonu komórkowego. Wcale mi się nie uśmiechało samodzielnie zatrzymywać faceta podejrzanego o spowodowanie ciężkich uszkodzeń ciała.

Po dziesięciu minutach w uliczkę skręcił mały samochód kombi. Osunęłam się trochę w fotelu. Wóz pojechał dalej, lecz kilka minut później znów się pojawił i stanął przed domem Julii. Kierowca zatrąbił. Julia Cenetta wybiegła na ulicę i wskoczyła do środka wozu.

Uruchomiłam silnik, kiedy znaleźli się w połowie drogi do następnej przecznicy, ale światła włączyłam dopiero wtedy, gdy zniknęli za rogiem. Znajdowaliśmy się na obrzeżach Miasteczka, w dzielnicy dość skromnych domków jednorodzinnych. Ulice świeciły pustkami i byłam widoczna jak na dłoni, musiałam więc trzymać się w sporej odległości od tajemniczego kombi. Tamten dotarł do alei Hamiltona i skręcił na wschód. Siedziałam mu cały czas na ogonie, zmniejszając dzielący nas dystans w miarę pojawiania się coraz to nowych samochodów. Przez pewien czas nic się nie działo, wreszcie znajomy Julii zjechał na parking przed domem towarowym i ustawił auto w najciemniejszym kącie.

O tej porze plac był pusty, wścibski łowca nagród nie miał gdzie się schować. Zgasiłam światła i zaparkowałam po przeciwnej stronie ulicy. Z tylnego siedzenia wzięłam lornetkę i nakierowałam ją na kombi.

Omal nie dostałam ataku serca, kiedy ktoś zastukał w szybę mojego jeepa.

W mroku ujrzałam uśmiechniętą twarz Joego Morellego, którego bardzo ucieszyło to, że zdołał mnie zaskoczyć i wystraszyć jak diabli.

– Bardziej przydałby ci się noktowizor – oznajmił uprzejmie. – Z tej odległości po ciemku niczego nie zobaczysz.

– Nie mam noktowizora. A w ogóle co ty tu robisz?

– Śledziłem cię. Pomyślałem sobie, że zechcesz jeszcze chwilę zaczekać na Kenny’ego. Doświadczenia w tej robocie nie masz za grosz, ale zawsze dopisuje ci cholerne szczęście, a kiedy się na coś zaweźmiesz, to już nie popuścisz, jak pies pilnujący kości

Musiałam przyznać, że porównanie choć niezbyt subtelne, było jednak trafne.

– Dobrze znasz Kenny’ego?

– Niespecjalnie.

Wzruszył ramionami.

– Więc pewnie nie masz ochoty podjechać w tamten kąt i przywitać się z nim?

– A jeśli to nie Kenny? Nie chciałbym zepsuć Julii tej randki.

Oboje popatrzyliśmy na samochód po drugiej stronie ulicy. Nawet bez noktowizora można było zauważyć, że zaczyna się kołysać. Rytmiczne jęki i pomruki niosły się echem po pustym placu.

Miałam ochotę zapaść się pod ziemię.

– A niech to – mruknął Joe. – Jeśli się nie opanują, to jak nic rozwalą amortyzatory w tym samochodziku.

Kombi przestało się kołysać. Po chwili kierowca uruchomił silnik i włączył reflektory.

– Kurczę – odezwałam się. – Szybko im to poszło.

Morelli wskoczył na siedzenie obok mnie.

– Musieli zacząć już po drodze. Nie zapalaj świateł. Zaczekaj, aż wyjedzie na ulicę.

– Wspaniały pomysł. Tylko jak mam prowadzić po ciemku?

– Przecież jesteśmy na parkingu. Dookoła masz trzysta metrów kwadratowych bruku i nic poza tym.

Ruszyłam niczym żółw.

– Ucieknie ci – ostrzegł Morelli. – Dodaj gazu.

Przyspieszyłam do trzydziestki, usiłując cokolwiek wypatrzyć za szybą i przeklinając pod nosem Joego, bo ciemno było choć oko wykol.

On zaś zaczął głośno jęczeć, więc wcisnęłam gaz do dechy.

Rozległ się głośny huk i straciłam kontrolę nad kierownicą. Wdepnęłam hamulec. Samochód zatrzymał się, ale ukosem, z lewą stroną wyraźnie uniesioną.

Morelli wysiadł, żeby zobaczyć, co się stało.

– Wpakowałaś się na wysepkę – oświadczył. – Cofnij i wszystko będzie w porządku.

Wykręciłam i przejechałam kilka metrów. Wóz silnie ściągał w lewo. Joe ponownie wysiadł, a ja wychodząc z nerwów klęłam w duchu, że go posłuchałam.

– Nic wielkiego – rzekł, pochyliwszy się do otwartego okna. – Wgięłaś tylko trochę błotnik, kiedy uderzyłaś w krawężnik. Masz jakiegoś znajomego fachowca?

– Zrobiłeś to specjalnie. Nie chciałeś, żebym złapała twojego zapchlonego pociotka.

– Zaraz, zaraz, malutka. Nie wyżywaj się na mnie, bo sama schrzaniłaś sprawę.

– Jesteś draniem, Morelli, naprawdę jesteś draniem!

Uśmiechnął się.

– Lepiej nie podskakuj, bo wlepię ci mandat za nieostrożną jazdę.

Wyszarpnęłam z torebki telefon i wystukałam numer warsztatu „U Ala”. Al był dobrym znajomym „Leśnika”. Za dnia prowadził najzupełniej legalny warsztat samochodowy. Miałam jednak przeczucie, że nocami przebija numery w kradzionych autach. Ale nic mnie to nie obchodziło. Chciałam tylko, żeby mi naprawił wóz.

Godzinę później mogłam ruszyć w drogę. Nie było już sensu gonić za Kennym Mancuso. Wszelki ślad po nim zaginął. Wstąpiłam do nocnego sklepu, kupiłam pudełko straszliwie niezdrowych lodów kawowych i pojechałam do domu.

Mieszkam w zwalistej dwupiętrowej kamienicy z cegły, parę kilometrów od domu moich rodziców. Budynek stoi przy dość ruchliwej ulicy, wzdłuż której ciągnie się szereg drobnych warsztatów i sklepików. Zaraz za placem na jego tyłach zaczyna się osiedle domków jednorodzinnych.

Okna mojego mieszkania na pierwszym piętrze wychodzą na parking. Lokal składa się z sypialni, łazienki, maleńkiej kuchni i saloniku połączonego z jadalnią. Łazienka wygląda tak, jakby stanowiła fragment kiepskich dekoracji do popularnego serialu. A z powodu chwilowej szczupłości mojego portfela całe umeblowanie mieszkania jest – rzec by można – eklektyczne, czyli innymi słowy żaden sprzęt nie pasuje do pozostałych.

Kiedy wysiadłam z windy, na korytarzu spotkałam panią Bestler z drugiego piętra. Miała już swoje osiemdziesiąt trzy lata i kiepsko sypiała w nocy, więc w ramach treningu chodziła po klatce schodowej.

– Dzień dobry, pani Bestler. Jak leci?

– Nawet już nie mam siły narzekać. Czyżbyś pracowała w nocy? Złapałaś jakiegoś przestępcę?

– Nie, dzisiaj nie.

– Szkoda.

– Jutro też będzie dzień – odparłam filozoficznie, otworzyłam drzwi i weszłam do mieszkania.

Chomik Rex biegał w swoim kółeczku tak szybko, że jego różowe łapki tylko migały. Zastukałam w szybę jego klatki na powitanie. Rex natychmiast się zatrzymał, zastrzygł wąsami i zastygł, obracając w moim kierunku ślepka jak koraliki.

– Sie masz, Rex – powiedziałam.

Nic nie odpowiedział. Jak zawsze milczał.

Rzuciłam torebkę na blat stołu w kuchni i z szuflady wyjęłam łyżeczkę. Otworzyłam pudełko z lodami i jedząc, zaczęłam odsłuchiwać wiadomości nagrane na automatycznej sekretarce.

Wszystkie pochodziły od matki. Na jutro przygotowała pieczonego kurczaka i nalegała, bym wpadła do nich na obiad. Nie mogłam się spóźnić, bo właśnie zmarł szwagier Betty Szajack, a babcia Mazurowa chciała o siódmej wieczorem pojechać na wystawienie zwłok w domu pogrzebowym.

Babcia miała zwyczaj przeglądać kolumny z nekrologami tak, jakby czytała repertuar kin i teatrów. W innych środowiskach ludzie spotykają się w najrozmaitszych klubach. W Miasteczku natomiast tę funkcję pełnią domy pogrzebowe. Gdyby nagle śmierć przestała zbierać swoje żniwo, życie towarzyskie mieszkańców osiedla zupełnie by pewnie zamarło.

Skończyłam lody i włożyłam łyżeczkę do zmywarki. Dałam Rexowi parę winogron oraz garść karmy dla chomików, po czym położyłam się do łóżka.

Obudził mnie deszcz zacinający w okno sypialni. Bębnił w starą drabinkę pożarową, której podest służył mi za balkon. Lubiłam zasypiać, wsłuchując się w szum deszczu. Nie potrafiłam się jednak cieszyć, kiedy słyszałam go po obudzeniu.

Musiałam przyprzeć do muru Julię Cenettę. Należało też sprawdzić, co to za samochód przyjechał po nią wczoraj wieczorem. Zadzwonił telefon, a ja machinalnie sięgnęłam po słuchawkę leżącą na stoliku przy łóżku, zachodząc w głowę, kto może dzwonić o tak wczesnej porze. Budzik wskazywał piętnaście po siódmej.

Był to mój znajomy z policji, Eddie Gazarra.

– Dzień dobry – rzekł uprzejmie. – Czas wstawać.

– Dzwonisz w celach towarzyskich?

Znaliśmy się z Gazarrą jak łyse konie. Dorastaliśmy razem, później Eddie ożenił się z moją kuzynką Shirley.

– Nie, mam dla ciebie pewne informacje. Ale pamiętaj, że to nie ja ci je przekazałem. Nadal szukasz Kenny’ego Mancuso?

– Tak.

– Nad ranem zginął od kul sprzedawca ze stacji benzynowej, ten sam, którego Kenny wcześniej postrzelił w kolano.

Zerwałam się na równe nogi.

– Jak to się stało?

– Była druga strzelanina. O wszystkim opowiadał mi Schmidty. Miał akurat dyżur, kiedy ktoś telefonicznie przekazał wiadomość, że znalazł na stacji benzynowej Mooggeya Buesa z wielką dziurą w głowie.

– Jezu.

– Pomyślałem, że ciebie to zainteresuje. Nie wiem, czy Kenny miał z tym coś wspólnego. Może doszedł do wniosku, że strzaskane kolano to za mało, i wrócił, żeby rozwalić tamtemu głowę.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: