– To może się okazać niemożliwe – ostrożnie zastrzegł się Canaris.

– Czyż zdobywanie informacji wojskowych nie należy do zadań Abwehry?

– Oczywiście, mein Führer.

– Macie szpiegów w Anglii, najlepiej świadczy o tym raport o przybyciu Eisenhowera do Londynu.

– To nie ulega wątpliwości, mein Führer.

– W takim razie radziłbym zakasać rękawy, panie admirale. Żądam dowodów świadczących o zamierzeniach wroga. Ma mi pan dostarczyć tajemnicę inwazji. I to szybko. Zapewniam, admirale, ma pan niewiele czasu.

Hitler pobladł, nagle wyraźnie osłabł.

– A teraz, panowie, o ile nie macie dla mnie żadnych kolejnych złych wieści, pozwolicie, że prześpię się kilka godzin. To była długa noc.

Wszyscy wstali, a Hitler ruszył schodami na górę.

Rozdział piąty

Północna Hiszpania; sierpień 1936

Stoi przed drzwiami, przez które wpada ciepłe powietrze nocy. W ręku trzyma butelkę lodowatego białego wina. Nalewa sobie kolejny kieliszek, nawet nie proponując jej trunku. Ona leży w łóżku, paląc papierosa, słuchając głosu mężczyzny. Słucha też ciepłego wiatru, który szeleści w gałęziach drzew za werandą. Niebo nad doliną rozcina błyskawica. Nad jego doliną, jak zawsze powtarza Emilio. Jego pieprzoną doliną. A jeśli ci pierdoleni lojaliści kiedykolwiek spróbują mi ją odebrać, odetnę im jaja i rzucę psom na pożarcie.

– Kto cię nauczył tak strzelać? – pyta.

Rano wybrali się na polowanie i trafiła cztery bażanty, on jednego.

– Ojciec.

– Strzelasz lepiej ode mnie.

– Zauważyłam.

Kolejna błyskawica rozjaśnia pokój i przez chwilę widzi wyraźnie twarz kochanka. Emilio jest od niej trzydzieści lat starszy, ale ona i tak uważa go za pięknego. Ma popielatoblond włosy, słońce spaliło mu twarz na ciemny brąz. Długi i ostry nos przypomina ostrze siekiery. Chciałaby, żeby ją całował, tymczasem on wolał pierwszy raz wziąć ją szybko i brutalnie, ale Emilio zawsze, kurwa, stawia na swoim, kiciu.

– Świetnie mówisz po angielsku – informuje ją, jakby sama nie wiedziała. – Jak rodowita Angielka. Ja nigdy nie zdołałem się pozbyć hiszpańskiego akcentu.

– Moja matka była Angielką.

– Co się z nią teraz dzieje?

– Zmarła wiele lat temu.

– Znasz też francuski?

– Tak – odpowiada.

– Włoski?

– Tak, znam również włoski.

– Ale twój hiszpański nie jest zachwycający.

– Mnie wystarcza.

Rozmawiając z nią, bawi się swoim członkiem. Uwielbia to robić, tak samo jak uwielbia pieniądze i swoją ziemię. Mówi o nim, jakby opowiadał o swoim najlepszym rumaku. Odnosi się wrażenie, jakby było ich troje w łóżku.

– Pokładasz się z Marią przy strumieniu, a potem nocą wpuszczasz mnie do swojego łóżka i dajesz się pieprzyć – mówi Emilio.

– Można by to i tak ująć – odpowiada. – Chcesz, żebym zerwała z Marią?

– Dajesz jej szczęście – stwierdza, jakby to wszystko usprawiedliwiało.

– To ona daje mi szczęście.

– Nigdy jeszcze nie spotkałem kobiety takiej jak ty. – Wkłada papierosa w kącik ust, zapala go, dłońmi zasłaniając ogień przed wiatrem. – Bez zmrużenia oka, tego samego dnia pieprzysz mnie i moją córkę.

– Nie uznaję trwałych związków. On parska cichym śmiechem.

– To cudownie – powiada i znowu cicho się śmieje. – Nie uznajesz trwałych związków. Doskonałe. Współczuję temu biednemu sukinsynowi, który zrobi ten błąd, że się w tobie zakocha.

– Ja też.

– Czy ty w ogóle masz jakieś uczucia?

– Nie, chyba żadnych.

– A kochasz coś albo kogoś?

– Kocham mego ojca. I leżeć z Marią przy strumieniu. Maria to jedyna kobieta, której uroda stanowi dla niej zagrożenie.

Neutralizuje je, kradnąc urodę Marii wyłącznie dla siebie. Kaskady jej ciemnych kręconych włosów. Nieskazitelną oliwkową cerę. Doskonałe piersi, które smakują niczym dojrzałe letnie gruszki. Usta – najdelikatniejsza rzecz, jakiej kiedykolwiek dotykała.

– Przyjedź na wakacje do Hiszpanii i zamieszkaj ze mną w estancia mojej rodziny – zaprasza Maria któregoś deszczowego popołudnia w Paryżu, gdzie obie studiują na Sorbonie.

Ojciec będzie rozczarowany, lecz ona nie ma szczególnej ochoty spędzać wakacji w Niemczech i patrzeć na zasranych faszystów, defilujących po ulicach. Nie wiedziała jeszcze, że w Hiszpanii wpakuje się w sam środek wojny domowej.

Jednak wojna nie zakłóca enklawy Emilia, jego raju u stóp Pirenejów. To najcudowniejsze lato w jej życiu. Rankiem we trójkę polują albo spacerują z psami, popołudniem zaś ona z Marią jadą konno w górę strumienia, pływają w lodowatej wodzie, opalają się na nagrzanych skałach. Maria najbardziej lubi to robić na świeżym powietrzu. Największą rozkosz sprawia jej równoczesna pieszczota słońca na piersiach i Anny między nogami.

– Wiesz, mój ojciec też cię pragnie – oznajmia pewnego popołudnia Maria, kiedy leżą razem w cieniu eukaliptusa. – Możesz go wziąć. Tylko się w nim nie zakochuj. Wszyscy się w nim zakochują.

Emilio znowu coś mówi.

– Chciałbym, żebyś się z kimś spotkała, kiedy za miesiąc wrócisz do Paryża. Zrobisz to dla mnie?

– Zależy.

– Od czego?

– Od tego, kto to jest.

– Sam się z tobą skontaktuje. Będzie ogromnie zainteresowany, gdy mu o tobie opowiem.

– Nie będę z nim spać.

– Jemu nie będzie chodziło o to, żeby z tobą spać. To rodzinny człowiek. Tak samo jak ja – dorzuca i znowu śmieje się cicho.

– Jak się nazywa?

– Nazwiska się dla niego nie liczą.

– Ale powiedz, jak on się nazywa.

– Nie wiem, jakie imię ostatnio przybrał.

– A co robi twój przyjaciel?

– Handluje informacjami.

Emilio wraca do łóżka. Rozmowa go podnieciła. Ptaszek mu już stoi i chce wziąć Annę natychmiast. Rozsuwa jej nogi i próbuje się dostać do środka. Ona bierze w ręce jego członek, by go poprowadzić, i w tej samej chwili wbija w niego paznokcie.

– Aaaau! Anno, na Boga! Nie tak mocno!

– Jak on się nazywa?

– To wbrew uzgodnieniom. Nie mogę!

– Powiedz – nalega i jeszcze mocniej ściska mu członek.

– Vogel – mamrocze. – Nazywa się Kurt Vogel. Chryste Panie.

Berlin; styczeń 1944

Szpiegów Abwehry, działających w Anglii, dzielono na dwie podstawowe grupy: Łańcuch S, na którą składali się agenci mieszkający w Wielkiej Brytanii pod przybranymi nazwiskami i zdobywający informacje, oraz Łańcuch R, czyli najczęściej osoby innych narodowości, które od czasu do czasu legalnie przekraczały granicę, odbierały raporty i przekazywały swoim mocodawcom w Berlinie. Do tego należy dodać też trzecią, mniejszą i bardzo zakonspirowaną siatkę szpiegowską, określaną mianem Łańcucha V – garstkę doskonale wyszkolonych agentów, którzy wniknęli głęboko w społeczność Anglików i czekali, nieraz latami, na wezwanie do akcji. Nazywano ją tak od nazwiska jej twórcy i jedynego zwierzchnika, Kurta Vogla.

Skromne imperium Vogla składało się z dwóch pomieszczeń na czwartym piętrze siedziby Abwehry mieszczącej się w ponurych kamienicach pod numerami 74-76 przy Tirpitz Ufer. Okna wychodziły na Tiergarten, dwustupięćdziesięciohektarowy park w sercu Berlina. Dawniej był to cudowny widok, ale po wielomiesięcznych bombardowaniach aliantów zostały olbrzymie leje na środku ścieżek, a większość kasztanowców i lip bomby zmieniły w osmalone kikuty. Prawie całą powierzchnię gabinetu Vogla pochłaniał rząd zamykanych na klucz stalowych szafek oraz masywny sejf. Vogel podejrzewał, że urzędnicy w centralnym rejestrze Abwehry pracują dla gestapo, dlatego nie chciał tam trzymać swoich akt. Jego jedyny asystent, odznaczony za odwagę porucznik Wehrmachtu niejaki Werner Ulbricht, trwale okaleczony w walkach z Rosjanami, pracował w przyległym pokoiku. W górnej szufladzie biurka trzymał parę lugerów, a Vogel nakazał mu strzelać do każdego, kto wchodzi bez pozwolenia. Ulbrichta po nocach dręczyły koszmary, że przypadkowo zabija Wilhelma Canarisa.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: