Rozdział siódmy
Londyn
W styczniu 1944 roku pogoda zajęła w opinii publicznej należne jej miejsce głównej obsesji Brytyjczyków. Po wyjątkowo suchych oraz upalnych lecie i jesieni nadeszła zima – i to niezwykle mroźna. Lodowata mgła unosiła się znad rzeki, oszraniała Westminster i Belgravię, niczym dym wisiała nad ruinami Battersea i Southwark. Naloty stały się odległym wspomnieniem. Wróciły dzieci. Roiło się od nich w sklepach z zabawkami i domach towarowych, gdzie matki wymieniały niepożądane prezenty gwiazdkowe na bardziej przydatne. W ostatni dzień starego roku tłumy wyległy na Piccadilly Circus. Mogłoby się to wydać zupełnie normalne, gdyby nie fakt, że Nowy Rok, ze względu na zaciemnienie, witano w kompletnych ciemnościach. W parę dni później zresztą Luftwaffe po długiej i mile widzianej przerwie znów powróciła na niebo nad Londynem.
Tego wieczoru, o ósmej, Catherine Blake szła szybkim krokiem przez most westminsterski. W East Endzie i Dokach szalały pożary, szperacze ochrony przeciwlotniczej przeszukiwały nocne niebo. Catherine słyszała monotonne dudnienie pocisków przeciwlotniczych, wystrzeliwanych z baterii w Hyde Parku i znad brzegów Tamizy, w powietrzu czuła gryzący dym. Wiedziała, że czeka ją długa, męcząca noc.
Skręciła w Lambeth Palace Road i nagle uderzyła ją bezsensowna myśl: wręcz konała z głodu. Jedzenia brakowało jeszcze bardziej niż zwykle. Sucha jesień i mroźna zima sprawiły, że z wyspy niemal zupełnie zniknęły świeże warzywa. Ziemniaki i brukselka stanowiły prawdziwy luksus. Tylko rzepy było w bród. Zabiję się, jeśli będę musiała zjeść jeszcze jedną rzepę – pomyślała Catherine. Choć, z drugiej strony, w Berlinie zapewne sytuacja była znacznie gorsza.
Policjant – niski, pulchny mężczyzna, który wyglądał na zbyt starego, żeby iść do wojska – trzymał straż przy wejściu na ulicę. Podniósł rękę i przekrzykując zawodzenie syren alarmowych, zażądał dokumentów.
Jak zwykle serce jej na chwilę zamarło.
Podała kartę, w której widniało, że pracuje tu jako wolontariuszka. Policjant zerknął do dokumentu, potem jej się przyjrzał. Musnęła jego ramię i pochyliła się nad nim, by czuł na uchu jej oddech, kiedy mówiła. Od lat w ten właśnie sposób rozbrajała mężczyzn.
– Jestem pielęgniarką- wolontariuszką w szpitalu Świętego Tomasza.
Policjant podniósł wzrok. Po jego twarzy Catherine poznała, że przestał stanowić dla niej zagrożenie. Uśmiechał się szeroko, wpatrując się w nią, jakby się zakochał. Catherine to wcale nie zaskoczyło. Była uderzająco piękna i przez całe życie posługiwała się swą urodą jako bronią.
Policjant oddał jej dokumenty.
– Bardzo jest źle? – spytała.
– Bardzo. Niech pani uważa i chroni głowę.
Krążące po Londynie karetki nawet w części nie zaspokajały potrzeb. Władze zagarniały wszystko, co im wpadło w ręce: ciężarówki, furgonetki rozwożące mleko, wszystko co miało kółka, nawet motocykle, byle z tyłu się mieścił ranny i lekarz. Na jednej z karetek, która właśnie podjechała pod salę przyjęć, Catherine pod czerwonym krzyżem dostrzegła zamalowaną nazwę tutejszej znanej piekarni.
Przyspieszyła kroku, ominęła karetkę i weszła do środka. Pogotowie przypominało dom wariatów. Aż roiło się od rannych. Byli wszędzie: na podłodze, w korytarzach, nawet w pokoju pielęgniarek. Wielu płakało. Inni tkwili bez ruchu, zbyt oszołomieni, by pojąć, co się z nimi dzieje. Mnóstwo pacjentów czekało, by obejrzał ich lekarz albo pielęgniarka. A nowych ciągle przybywało.
Ktoś dotknął ramienia Catherine.
– Nie pora stać i się gapić, panno Blake.
Catherine obejrzała się i zobaczyła surową twarzy Enid Pritt. Przed wojną Enid była dobroduszną, czasem roztargnioną kobietą, przyzwyczajoną do przypadków nagłej grypy, a od czasu do czasu ofiar jakiejś bójki na noże w sobotni wieczór pod pubem. Lecz wojna to zmieniła. Teraz Enid chodziła wyprostowana, mówiła jasnym, wyraźnym głosem, nigdy nie marnując słów. Kierowany przez nią jeden z najbardziej ruchliwych punktów pogotowia działał bez zarzutu. Rok temu, po dwudziestu ośmiu latach małżeństwa, jej mąż zginął podczas nalotu. Enid Pritt nie pogrążyła się w żałobie. To może poczekać, dopóki nie pokonają Niemców.
– Nie wolno im się domyślać, co pani myśli, panno Blake – skarciła Catherine przełożona – bo jeszcze bardziej się wystraszą. Niech pani zdejmuje płaszcz i bierze się do roboty. Mamy tutaj co najmniej stu pięćdziesięciu rannych, a z każdą minutą ich przybywa. Mówili, że będzie jeszcze więcej.
– Nie widziałam tylu rannych od września czterdziestego roku.
– I dlatego pani potrzebują. A teraz do roboty, młoda damo, raz- dwa.
Enid Pritt krążyła po sali niczym dowódca przemierzający pole bitwy. Catherine patrzyła, jak udziela reprymendy innej młodej pielęgniarce za niestarannie założony opatrunek. Enid Pritt nie miała ulubienic, wszystkie pielęgniarki i wolontariuszki traktowała równie surowo. Catherine odwiesiła płaszcz i ruszyła do pracy. Zaczęła od dziewuszki, która ściskała wytartego pluszowego misia.
– Gdzie boli, maleńka?
– Rączka.
Catherine podwinęła rękaw swetra dziewczynki, odsłaniając ramię – z całą pewnością złamane. Dziecko było w szoku i nie uświadamiało sobie bólu. Catherine zagadywałaj żeby odsunąć myśli małej od rany.
– Jak się nazywasz, kochanie?
– Ellen.
– Gdzie mieszkasz?
– W Stepney, ale naszego domu już nie ma. – Mówiła spokojnie, rzeczowo.
– A gdzie są twoi rodzice? Czy przyjechali tu z tobą?
– Strażak powiedział, że są teraz u Bozi.
Catherine nic już nie powiedziała, tylko uścisnęła rączkę dziecka.
– Zaraz przyjdzie cię zbadać lekarz. A na razie siedź i postaraj się nie ruszać ręką. Zgoda, Ellen?
– Tak. Jest pani bardzo ładna. Catherine się uśmiechnęła.
– Dziękuję. Wiesz co?
– Co?
– Ty też jesteś ładna.
Catherine przeszła dalej korytarzem. Starszy mężczyzna z raną na czubku łysej głowy podniósł wzrok, kiedy chciała go opatrzyć.
– To nic wielkiego, młoda damo. Jest wiele osób w znacznie gorszym stanie niż ja. Niech się pani nimi zajmie najpierw.
Przygładziła mu resztki siwych włosów i zrobiła, co kazał. Nieustannie spotykała się u Anglików z taką postawą. Ci w Berlinie chyba postradali rozum, że podejmują naloty. Szkoda, że nie może im tego powiedzieć.
Catherine ruszyła dalej, opatrywała rannych, przysłuchując się opowieściom pacjentów.
– Właśniem stał w kuchni i nalewał se zasmarkanej herbaty, kiedy nagle jak łupnęło! Tysiącfuntowa bomba wylądowała na samiuśkim progu. Anim się obejrzał, jak leżałem na plecach w czymś, co jeszcze przed chwilą było moim ogródkiem i patrzyłem na kupę zasmarkanego śmiecia, która jeszcze przed chwilą była moim domem.
– Nie przeklinaj, George. To nieładnie. Zresztą są tu dzieci.
– To nie miałeś aż tak źle, druhu. Na ulicy obok mnie rąbnęło w sam dom. Czwórka ludzi, przyzwoita rodzina, wszystkich zdmuchnęło.
Niedaleko spadła bomba. Szpital się zatrząsł. Ciężko ranna zakonnica przeżegnała się i zainicjowała Modlitwę Pańską.
– Dziś w nocy będzie trzeba czegoś więcej niż ojczenaszek, żeby wygnać Luftwaffe, siostrzyczko.
– …Przyjdź królestwo Twoje. Bądź wola Twoja…
– W czterdziestym w nalocie zginęła moja żona. Dziś chyba straciłem naszą jedyną córkę.
– …jako w niebie tak i na ziemi…
– Co za wojna. Siostro, co za przeklęta wojna.
– …jako i my odpuszczamy naszym winowajcom…
– Wiesz, Mervin, mam wrażenie, że Hitler za nami nie przepada.
– Też to zauważyłem. Sala wybuchła śmiechem.
Dziesięć minut potem, kiedy zakonnica uznała, że wyczerpała się norma modlitw na dziś, zaczęło się zbiorowe śpiewanie.
– „Wytoczcie beczuchnę…". Catherine pokręciła głową.
– „Będziemy mieć beczkę śmiechu".
Ale po chwili, sama nie wiedząc kiedy, zaczęła śpiewać wraz z nimi.