Vicary uznał, że chce się do tego przyłączyć. Chce coś zrobić, a nie tylko obserwować świat przez swoje dobrze strzeżone okno.

O szóstej Lillian Walford weszła bez pukania. Była wysoką kobietą o masywnych nogach, nosiła okrągłe szkła, które uwyraźniały jej niechętne spojrzenie. Cicho, z wprawą pielęgniarki z nocnego dyżuru, zaczęła porządkować papiery i zamykać książki.

Zasadniczo panna Walford miała zajmować się wszystkimi wykładowcami na wydziale. Uważała jednak, że Bóg w swej nieskończonej mądrości powierzył każdemu z nas jedną duszę, nad którą mamy sprawować opiekę. A żadna dusza nie potrzebowała opieki tak bardzo jak profesor Vicary. Panna Walford od dziesięciu lat z wojskową precyzją doglądała szczegółów prostego życia profesora. Dbała, by w jego mieszkaniu przy Draycott Place w Chelsea nie zabrakło jedzenia. Pilnowała, by prano jego koszule i dodawano do płukania odpowiednią ilość krochmalu: nie za dużo, by nie podrażnić delikatnej skóry na karku. Doglądała jego rachunków i regularnie wygłaszała mu kazania na temat stanu miernie zarządzanego konta w banku. Systematycznie najmowała dla niego gosposie, gdyż jego wybuchy gniewu nieustannie odstraszały pracownice. A choć tak blisko ze sobą współpracowali, nigdy nie zwracali się do siebie po imieniu. Ona pozostawała panną Walford, on zaś profesorem Vicarym. Wolała, by nazywać ją osobistą asystentką i, co było u niego niezwykłe, profesor zadośćuczynił jej prośbie.

Sekretarka przemknęła obok Vicary'ego i zamknęła okno, spoglądając na niego z wyrzutem.

– Jeśli panu to nie przeszkadza, profesorze, pójdę już do domu.

– Oczywiście, panno Walford.

Podniósł na nią wzrok. Był drobnym mężczyzną, typowym molem książkowym, łysiejącym, z kilkoma niesfornymi pasmami siwych włosów po bokach. Na czubku nosa spoczywały zniszczone okulary konferencyjne. Na szkłach nieustannie widniały ślady palców, gdyż w chwilach zdenerwowania profesor zakładał je i zdejmował. Nosił przetartą tweedową marynarkę i pierwszy lepszy krawat, przeważnie poplamiony herbatą. Jego chód stanowił przedmiot kpin na wydziale, i wielu studentów nauczyło się go doskonale naśladować, choć Vicary nawet się tego nie domyślał. Zraniony w kolano – pamiątka z ostatniej wojny – wyraźnie kulał. Zepsuty, już nieprzydatny ołowiany żołnierzyk, myślała panna Walford. Miał tendencję do pochylania głowy, by popatrzeć nad połówkami szkieł, i stale wyglądał tak, jakby się spieszył gdzieś, gdzie nie miał ochoty się znaleźć.

– Pan Ashworth przyniósł panu dwa ładne kawałki jagnięciny – informowała panna Walford, ze zmarszczonymi brwiami spoglądając na stertę nie uporządkowanych papierów, jakby wykładowca był nieposłusznym dzieckiem. – Powiedział, że to mogą być ostatnie kawałki na długi czas.

– Bardzo prawdopodobne – przyznał Vicary. – Nie pamiętam, kiedy ostatnio w jadłospisie Connaught widziałem mięso.

– Nie sądzi pan, profesorze, że to już zaczyna zakrawać na absurd? Wczoraj rząd ogłosił, że góra autobusów ma być pomalowana na kolor khaki. Ich zdaniem dzięki temu Luftwaffe trudniej będzie je zbombardować.

– Niemcy są bezwzględni, panno Walford, ale nawet oni nie będą marnować czasu na próby bombardowania pasażerów autobusów.

– Zakazano też strzelania do gołębi pocztowych. Może mi pan wyjaśnić, jakim cudem mam odróżnić gołębia pocztowego od zwyczajnego?

– Nie uwierzyłaby pani, ile razy sam mam ochotę strzelać do gołębi.

– A właśnie, pozwoliłam sobie też zamówić dla pana sos miętowy. Wiem, że żeberka jagnięce bez sosu miętowego potrafią panu zepsuć humor na cały tydzień.

– Dziękuję, panno Walford.

– Wczoraj dzwonił pański wydawca, szczotki najnowszej książki są już gotowe, może je pan przejrzeć.

– Zaledwie z czterotygodniowym opóźnieniem. To prawdziwy rekord Cagleya. Proszę mi przypomnieć, żebym sobie poszukał nowego wydawcy, panno Walford.

– Dobrze, panie profesorze. Dzwoniła też panna Simpson. Musi odwołać dzisiejszą kolację z panem. Jej matka zachorowała. Prosiła, żeby pana uspokoić, że to nic poważnego.

– Niech to licho – mruknął Vicary. Wyglądał tej randki z Alice Simpson. Od bardzo dawna o nikim nie myślał tak poważnie jak o niej.

– Czy to wszystko?

– Nie. Dzwonił pan premier.

– Co! Dlaczego mnie pani nie połączyła?

– Przecież sam pan wyraźnie powiedział, że nie wolno panu przeszkadzać. Pan Churchill zrozumiał, kiedy mu to przekazałam. Stwierdził, że nic bardziej mu nie działa na nerwy, jak kiedy mu się przeszkadza przy pisaniu.

Vicary zmarszczył brwi.

– Od tej pory, panno Walford, udzielam pani pozwolenia na przerywanie mi, gdy dzwoni pan Churchill.

– Tak, panie profesorze Vicary – odparła, nadal przekonana, że postąpiła słusznie.

– Co powiedział premier?

– Że oczekuje pana jutro na lunchu w Chartwell.

Vicary, zależnie od nastroju, wracał do domu różnymi drogami. Czasem wybierał ruchliwą promenadę sklepową albo zatłoczone uliczki Soho, innym razem omijał hałaśliwe okolice i spacerował przez dzielnicę willową, od czasu do czasu przystając, by zachwycić się jakimś cudownym przykładem osiemnastowiecznej architektury, albo zwalniając, by posłuchać odgłosów muzyki, śmiechu i dźwięku szkła krążącego gdzieś wśród rozbawionych gości.

Dziś, w zapadającym zmierzchu, wybrał wędrówkę po cichej ulicy.

Przed wojną wieczory na ogół spędzał w bibliotece, czytając, do późnej pory krążąc między regałami niczym duch. Czasem zasypiał nad książką. Panna Walford udzieliła nocnym stróżom instrukcji, żeby, jeśli natkną się na śpiącego profesora, obudzili go, opatulili w płaszcz i odesłali do domu.

Wszystko to zmieniło się wraz z zaciemnieniem. Co noc nad miastem zapadała nieprzenikniona ciemność. Rodowici londyńczycy gubili się na ulicach, którymi chodzili od lat. Dla Vicary'ego zaś, cierpiącego na kurzą ślepotę, nocne wyprawy po mieście stały się praktycznie niemożliwe. Wyobrażał sobie, że właśnie tak musiało to wyglądać przed dwoma tysiącami lat, kiedy cały Londyn składał się z chat przycupniętych nad brzegami Tamizy. Czas się cofnął, stulecia nagle się rozpłynęły, niewątpliwy postęp ludzkości zahamowała groźba bombowców Göringa. Codziennie po południu Vicary wyrywał się z uczelni i spieszył do domu, by nie ugrzęznąć w zaciemnionych bocznych uliczkach Chelsea. Wylądowawszy bezpiecznie w domu, wypijał dwa nieodzowne kieliszki burgunda i zjadał porcję żeberek z groszkiem, które gosposia zostawiała mu w ciepłym piekarniku. Gdyby nie przygotowywano mu posiłków, zagłodziłby się na śmierć, ponieważ ciągle jeszcze nie potrafił sobie poradzić ze złożonością nowoczesnej angielskiej kuchni.

Po kolacji trochę muzyki, jakaś sztuka nadawana przez radio, może nawet kryminał, cicha namiętność, do której nikomu się nie przyznawał. Vicary lubił tajemnice; lubił zagadki. Sprawiało mu przyjemność korzystanie z własnej umiejętności logicznego myślenia oraz zdolności do dedukcji i rozwiązywanie łamigłówki na długo przed tym, nim zrobił to autor. Podobały mu się też studia charakterologiczne; często odnajdował tu zbieżności ze swoją pracą: dlaczego dobrzy z natury ludzie czasem uciekają się do okrucieństwa.

Zasypianie też stanowiło cały rytuał. Najpierw drzemał w swoim ulubionym fotelu przy lampce do czytania. Potem przenosił się na kozetkę. Następnie, zwykle parę godzin przed świtem, szedł na górę do sypialni. Czasem wskutek koncentracji, jakiej wymagało rozebranie się, wybijał się ze snu i leżał, rozmyślając, czekając na świt i skrzek starej sroki, która co rano chlapała się w ogrodzie.

Vicary wątpił, czy dzisiejszej nocy porządnie się wyśpi – nie po wezwaniu od Churchilla.

To nie fakt, że Churchill zadzwonił do niego do pracy, go poruszył – dość często kontaktowali się telefonicznie – lecz moment, w jakim to się stało. Przyjaźnili się od jesieni 1935 roku, kiedy to profesor wybrał się na prelekcję Churchilla. Churchill, na ogół lekceważony, należał do niewielkiej grupki Anglików dostrzegających zagrożenie, jakie niesie ze sobą Hitler oraz jego zwolennicy. Tamtego wieczoru twierdził, że Niemcy gorączkowo się zbroją, że Hitler dąży do jak najszybszego wybuchu wojny. Wielka Brytania musi natychmiast zacząć się do tego szykować, tłumaczył, inaczej grozi jej okupacja faszystowska. Słuchacze uważali, że Churchill postradał zmysły i bezlitośnie go wyśmiali. Prelegent skrócił wykład i upokorzony wrócił do Chartwell.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: