– Nie rozumiem – przyznał w końcu szeryf, przenosząc wzrok z Maggie na koronera i zdając sobie sprawę, że jest w tym osamotniony.

– Ta kobieta chorowała na raka piersi i przeszła mastektomię – wyjaśnił Stolz. – Morderca zabrał implant piersi.

Maggie przygotowała sobie wcześniej, co powie Gwen, kiedy zatelefonuje do niej z informacją, że jej pacjentka została zamordowana. W zasadzie powinna teraz poczuć ulgę. Tymczasem z jakiegoś powodu zaczęła wpadać w panikę. Jeżeli Joan Begley żyje, to gdzież się podziewa, do diabła?

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

Pierwszym dźwiękiem, który Joan Begley usłyszała po przebudzeniu, było gruchanie gołębi. Tak to w każdym razie odczytywał jej przytłumiony umysł. Zdawało jej się, że pajęczyny uczepione rzęs zaklejają jej oczy, w ustach miała kompletnie sucho. Ale gruchanie gołębi przywoływało na pamięć letni poranek na farmie mlecznej babci w Wallingford w stanie Connecticut. Mruczenie i szmery rozlegające się gdzieś w oddali na zmianę to usypiały ją, to znowu budziły. Wiatr nadlatujący znad łąki i owiewający głowę pachniał zroszoną trawą. A wraz z łagodnym powiewem i czułym gruchaniem przyszło błogie zadowolenie.

Potem jakiś trzask ostatecznie wyrwał ją ze snu. Trzask, a następnie cichy niski szum budzącego się do życia silnika. Usiadła, podniosła powieki. Bolały ją ręce. Skórzane pęta wokół nadgarstków przywróciły ją do rzeczywistości, a może raczej do nocnych koszmarów.

Patrzyła na skrępowane, przywiązane do łóżka ręce, i przez ulotny moment pomyślała, że jest w szpitalu. Czyżby zabrał ją do szpitala? Pomieszczenie było słabo oświetlone, a duże okna wypełniała ciemność. Zobaczyła ściany z solidnego drewna, drewniane krokwie i okna o szybach z grubego szkła, wszystkie zamknięte. Wiatr, o którym śniła, brał się z wentylatora nad łóżkiem, szum zaś pochodził z zamrażarki, która stała w kącie. Mimo przestrachu musiała przyznać, że to ciepłe i przytulne wnętrze, choć unosił się zapach środka dezynfekującego w połączeniu – nie do wiary – z wonią bzu.

Gdzież on ją przywiózł? I po co?

Ponownie rozejrzała się wokół. Przyćmiony wzrok zniekształcał przedmioty na półkach, wydłużał je i wprawiał w wirujący ruch, na skutek czego wyglądały, jakby wyszły spod pędzla van Gogha. Może to halucynacje? Tak, to wszystko sen, senny koszmar.

Usiłowała zagonić swój przymulony umysł do pracy. Najważniejszy jest spokój, z paniki nic dobrego nie przyjdzie. Miała wrażenie, że nie zostało jej ani grama energii. Nie mogła ulec przerażeniu i pozwolić, by jeszcze bardziej odebrało jej siły. Ostatniej nocy… a może to było przed wielu dniami? Skąd ma to wiedzieć? Odurzył ją czymś. Poprosił uprzejmym tonem, żeby wypiła butelkę jakiejś mikstury.

– To nie boli – obiecał głosem małego chłopca, który tak ją niegdyś rozczulał. – Smakuje jak syrop na kaszel.

Kiedy odmówiła, chwycił ją mocno i pchnął. Zaskoczył ją przemocą, gwałtownością i… szaleństwem. Wlał jej miksturę do gardła, chociaż wbijała paznokcie w jego ręce, kopała, krztusiła się i kasłała. Tak, oszalał, zupełnie przestał nad sobą panować. Nie poznawała go, to nie był ten Sonny, którego znała.

Wspominając tamte chwile, zalała się łzami. Dlaczego to zrobił? Dlaczego ją tu przywiózł? Jakie ma wobec niej plany? Czy ktoś usłyszy jej krzyk, jeśli zacznie wołać o pomoc?

Po raz kolejny rozejrzała się po pokoju. Drzwi były zamknięte, nie wydostałaby się na zewnątrz, nawet gdyby uwolniła ręce z pęt. Dopiero teraz spostrzegła, że nogi ma także przywiązane skórzanymi paskami do łóżka. Nie, nie wpadnie w panikę, porozmawia z nim, tak, porozmawia. Tylko gdzie on jest? Zostawił ją? Co, na Boga, planuje? Wiedziała, że jej nie zgwałcił. O co zatem mu chodzi?

Dumając nad odpowiedzią, zaczęła baczniej przyglądać się otoczeniu. Na półkach stały rozmaitej wielkości słoiki, naczynia gliniane, pojemniki z tworzywa sztucznego, butelki i szklane gąsiory. Niedaleko łóżka znajdował się stół, a na nim podświetlone akwarium, na powierzchni wody pływały meduzy. Z drugiej strony drugi stół zastawiony był miskami zrobionymi chyba z kawałków skorup, pancerzy i muszli.

Ściany zdobiły czarno-białe fotografie chłopca z rodzicami. Nie potrafiła odgadnąć, czy chłopiec na zdjęciach to Sonny. W każdym razie to miejsce było czyimś warsztatem, pracownią albo kryjówką. Wmawiała sobie, że nie ma powodu do strachu. Może przecież porozmawiać z Sonnym. Tak, porozmawiać i spytać, czego od niej oczekuje.

Nieco uspokojona położyła się na miękkich poduszkach. Zadbał o to, żeby zapewnić jej wygody, mimo tej mikstury, którą w nią wmusił. Ale w końcu lekarstwo tylko ją uśpiło. Nie bolała po nim głowa, nie spowodowało kaca. A zatem poczeka, bo przecież Sonny w końcu przyjdzie i będą mogli porozmawiać. Czuła, że zaczyna głębiej oddychać. Wówczas jej wzrok padł na półkę nad głową.

Aż podskoczyła na łóżku, naciągając skórzane wiązadła i wykręcając się, żeby lepiej widzieć. Chciała to zobaczyć, chociaż panicznie się bała i równocześnie coś pchało ją do ucieczki. Na półce nad jej głową leżały trzy czaszki, wpatrzone w nią pustymi oczodołami.

O Boże drogi! Dlaczego? Co to za miejsce?

Teraz zaciekawiło ją, co zawierają słoiki na półkach na przeciwległej ścianie, ale odległość była zbyt duża, by to zobaczyć. Przeniosła wzrok na przezroczyste, podświetlone od tyłu meduzy. Poza nimi akwarium było puste. Żadnych kamyków, żadnych roślin wodnych. Spojrzała uważniej. Czy prawdziwe meduzy pływają na powierzchni wody?

Wtem zauważyła, że obie meduzy mają wydrukowane liczby. Ciąg cyfr, jak jakiś numer serii czy numer identyfikacyjny.

– O mój Boże!

Nagle przypomniała sobie wizytę u chirurga plastycznego i już wiedziała, co pływa w akwarium. To wcale nie były meduzy. To były implanty piersi.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Doktor Stolz nie krył niezadowolenia. Maggie dostrzegła grymas, jaki posłał w stronę Watermeiera, trzeci lub czwarty tego dnia, już straciła rachubę. Szeryf oznajmił, że musi wyjść, lecz ona może zostać w kostnicy. Przez moment sądziła, że Stolz ją wyprosi. Ale chyba mu nie wypadało. Mruknął tylko coś pod maską na temat intruzów. Maggie odniosła wrażenie, że nie dotyczyło to wyłącznie jej obecności.

Nie potrafiłaby wyjaśnić, co skłoniło ją do pozostania. Jedyny powód, dla którego tu przyjechała, to ewentualne zidentyfikowanie Joan Begley. Ale skoro to nie była Joan, może liczyła jeszcze, że ofiara mordercy dostarczy jej jakichś informacji, które pomogą w poszukiwaniu pacjentki Gwen.

Stała z rękami w kieszeniach obok stołu z nierdzewnej stali i patrzyła. Nie przyszło jej to wcale łatwo, bo instynktownie wręcz rwała się do działania. Już nawet raz prawie sięgnęła po szczypce, powstrzymując się, zanim koroner to zobaczył.

Stolz pracował powoli. Powoli, co nie znaczy zbyt pedantycznie. Jego ruchy były odrobinę niedbałe, przypominał Maggie rybaka, który obdziera rybę ze skóry, zanim ją wypatroszy jednym ruchem. W jego przypadku nie chodziło o szacunek wobec śmierci, który obserwowała zwykle u innych koronerów. Zresztą może tylko urządził dla niej przedstawienie. Początkowo zdenerwowała się, że Stolz posłuży się mniej popularną procedurą Rokitansky’ego, polegającą na tym, że wszystkie organy wewnętrzne wyjmuje się jednocześnie – w jednym bloku – zamiast metodą Virchowa, zgodnie z którą organy wyjmuje się i bada po kolei.

Patrzyła na zgiętą w łokciu rękę koronera, który wycinał zygzaki dziwnym, przypominającym piłowanie ruchem, do przodu i do tyłu. Potem odetchnęła, bo dłonią w rękawiczce sięgnął do środka i wyjął płuca. Najpierw prawe, które rzucił na wagę i po chwili krzyknął do dyktafonu: „Prawe płuco, 680 gramów”. Wrzucił je do pojemnika z formaliną i wyciągnął lewe. „Lewe płuco, 510 gramów. Oba różowe”.

Maggie nie zgadzała się z nim. Chciała dodać, że lewe płuco nie jest tak różowe jak prawe, a jednak milczała. Wyciągając implanty piersi, morderca nawet nie dotknął płuc nożem. Nie były one także na tyle przebarwione, by stwierdzić, że kobieta paliła papierosy. Ciemniejszy róż lewego płuca mógł jedynie sugerować, że większą część życia spędziła w dużym mieście.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: