Występy dawałam zdecydowanie rzadziej niż przed czterema laty, w dodatku jakby zgrupowane. Przez dwa miesiące zachowywałam się nienagannie, po czym na tydzień wpadałam w jakiś szał i co drugi wieczór wywijałam numery, na zmianę, to zawodowe, to prywatne. Wyliczyłam tę sinusoidę i wreszcie Tomkowi się udało.
Faktem jest, że uczynił mi wymówkę za nieco zbyt rozrywkowy tryb życia, do jakiego go zmusiłam… no, niech będzie, nakłoniłam… w ciągu wytypowanego tygodnia, ale cel został osiągnięty. I to jak wspaniale, istny cud!
Naszą nadzieję stanowiła ugruntowana już wiedza, że jeśli gdzieś zaczynam rozrabiać, czynię to dość długo, jest szansa zatem na mnie trafić. W błyskawicznym objeździe miejsc rozrywkowych, trzecim czy czwartym kolejnym, nadział się na piękną scenę. W holu hotelu Victoria wydzierałam Szwedowi z rąk torebkę, którą mi usiłował odebrać przy akompaniamencie rozlicznych okrzyków. Okrzyki brzmiały bełkotliwie, bo ani Szwed nie był trzeźwy, ani ja, ale dało się z nich wywnioskować, że opłacił moje usługi zbyt wysoką ceną. Przedtem dość długo balował ze mną w restauracji, potem w pokoju na górze, wreszcie zjechałam na dół, a on za mną z owymi okrzykami. W rezultacie został obrzucony zgruchmonionym plikiem banknotów, ja zaś, razem z torebką, uciekłam. Szwed ochłonął i odmówił zeznań.
Swoją tożsamość, jak zwykle, rozgłaszałam wszem i wobec.
Tomek trzasnął tuzin zdjęć, więcej nie zdążył, ponieważ przyjechał, kiedy już uciekałam, rozproszywszy honorarium. Obejrzałam się z szalonym zainteresowaniem. Rany boskie, moje włosy, moja odzież, moja torebka, kawałek twarzy, którą można mi było przypisać… Gotowa byłabym posądzić się o rozdwojenie jaźni, gdyby nie to, że równocześnie, dokładnie w tym samym czasie, siedziałam w komisariacie policji w mojej dzielnicy i rozmawiałam o początkującej grupie przestępczej, którą, być może, należało dyplomatycznie opisać. Rozważaliśmy właśnie rozmiar dyplomacji. Możliwe, że policja posądziła mnie o pomieszanie zmysłów, ponieważ dwukrotnie upewniałam się, czy rzeczywiście u nich byłam i kiedy.
Zdjęcia, w zestawieniu z władzą wykonawczą stanowiły kolosalną pociechę, ale po telefonie Radia Zet, które wystawiłam do wiatru w audycji na żywo, załamałam się.
Wrogowie mieli już i podawali na wszystkie strony mój zastrzeżony numer telefonu.
Musiałam odpocząć, przyjść do siebie, zastanowić się, co mam dalej z tym fantem robić.
Odwaliłam robotę na zapas i wyjechałam na tydzień do Kołobrzegu. Sezon się skończył, tłoku nie było i mogłam sobie zamieszkać, gdzie chciałam.
Po czym wróciłam i okazało się, że zostałam zamordowana…
Podinspektor Bieżan i komisarz Górski zrobili mi grzeczność i zgodzili się zjechać trzy piętra niżej, do mojego mieszkania. Mariola pożegnała nas w milczeniu, współczującym wyrazem twarzy.
Trzech facetów zatrzymało się w połowie roboty. Doskonale wiedziałam, co robią, badają moją egzystencję, żeby trafić na jakikolwiek ślad motywu zabójstwa. Chętnie bym im tym motywem posłużyła, gdybym miała o nim bodaj cień pojęcia.
– Zważywszy, że, jak panowie sami widzą, żyję, może zechcą panowie zaniechać dewastacji mojego mieszkania – rzekłam sucho. – Ciekawe, kto to będzie sprzątał… Ten cholerny proszek strasznie trudno się zmywa, a ja mam za sobą pięćset kilometrów drogi i kilka silnych emocji. Czy już ktoś wybebeszył moje biurko?
Z niepewnych spojrzeń wywnioskowałam, że tak.
– Zatem macie już moją metrykę, mój dyplom, świadectwo ślubu, wyrok rozwodowy i parę innych drobiazgów. Proszę sobie obejrzeć. Zdaje się, że jest tam gdzieś także moja legitymacja szkolna z fotografią, pomiary antropometryczne upewnią panów, że ja to ja. Co teraz? Mam umrzeć, żeby wam się wszystko zgadzało?
– Broń Boże – powiedział grzecznie podinspektor. – Pomijając inne względy, z pewnością bardziej nam się pani przyda żywa. Chyba strasznie dużo spraw musimy tu sobie wyjaśnić, zacznijmy od najprostszej. Czy zna pani jakąś inną Barbarę Borkowską?
– Nie.
– Czy utraciła pani kiedykolwiek dowód osobisty?
– Nie. Za to utraciłam legitymację dziennikarską i musiałam wyrabiać nową.
– Czy wie pani, kto mieszkał w tym lokalu przed panią?
– Wiem. Nikt. To był nowy dom i wprowadzali się tu pierwsi lokatorzy. Także i ja.
– A teraz wróciła pani z jakiejś podróży. Skąd?
– Z Kołobrzegu.
– Jak długo pani tam była?
– Równo tydzień.
– I gdzie pani mieszkała?
– W hotelu”Solny”.
– Cały czas?
– Cały.
– Niewątpliwie ktoś panią tam widział…
Przerwałam mu z litości.
– Jeśli sprawdza pan moje alibi, od razu panu powiem, że na żadną noc go nie mam.
W nocy spałam, sama, bez towarzystwa. W dzień natomiast widywali mnie kolejno: personel restauracji przy śniadaniu, pokojówki, recepcja, parkingowy, obsługa dwóch smażalni ryb oraz jedna starsza pani, którą ustawicznie spotykałam, włócząc się po plaży. Nie wiem, jak się nazywa, ale kłaniałyśmy się sobie. Jeśli ktoś więcej, też nic o tym nie wiem, bo nie zwracałam uwagi. Jak rozumiem, to kłopotliwe wydarzenie nastąpiło w Warszawie, będzie pan zatem musiał po prostu sprawdzić, czy na odpowiednią ilość czasu nie znikłam z ludzkich oczu. I nie wiem również kiedy… a, nie, wiem! Powiedział pan, o ile pamiętam, dwie doby, przedwczoraj, zaraz, co ja robiłam przedwczoraj…? Nic, to samo co w inne dni. Bardzo mi przykro, nic więcej nie wymyślę.
Podinspektor przyglądał mi się w jakiejś takiej stropionej zadumie. Wszyscy mi się przyglądali, ogólnie panowała przeraźliwa konsternacja.
Z całej siły starałam się zachować granitowy spokój i okiem nie mrugnąć. Już się rozpędziłam wyjawiać im prawdę, stałabym się natychmiast pierwszą podejrzaną, motyw wręcz strzelał. Pozbyłam się dręczącej zmory, zgryzoty, wiszącej mi kamieniem u szyi, kłody na drodze życia, no i co z tego, że byłam w Kołobrzegu, pojechałam tam specjalnie dla zapewnienia sobie alibi, a tu zostawiłam wynajętego wykonawcę…
Nagle przyszła mi na myśl Agata i zaniepokoiłam się.
– Moment, chwileczkę! Kogo panowie byli już uprzejmi zawiadomić o moim tragicznym zejściu? Mojego brata, rodziców, przyjaciółkę…?
Pogorszyłam atmosferę. W zadumie podinspektora pojawiły się elementy skruchy i ciężkiego zmartwienia.
– Także pani byłego małżonka, więc obawiam się, że i dzieci – odparł smętnie.
– Pani przyjaciółka doznała szoku…
– Agata…! Jezus Mario…!
– Tak, pani Agata Młyniak…
– Gdzie ona jest?! W szpitalu?!
– W domu, ale pod opieką pielęgniarki. Zaraz zaczniemy to odkręcać…
– Niech już pan lepiej nie próbuje, sama ich zawiadomię, że żyję. Chce pan kontynuować przesłuchanie czy też dacie mi na razie święty spokój? Chętnie złożę wszelkie możliwe zeznania, ale pozwólcie mi przedtem z powrotem zagnieździć się w domu!
Chętnie, akurat… spełnili moją prośbę i poszli w diabły. Rzuciłam się do telefonu.
Przede wszystkim Agata…!
Słuchawkę u Agaty podniosła pielęgniarka. Odbyłam z nią rozmowę niczym gęś z prosięciem.
– Czy ja bym mogła mówić z Agatą Młyniak?
– Raczej nie, proszę pani, ona jest na środkach uspokajających…
– Chwileczkę! Jestem jej przyjaciółką i nazywam się Barbara Borkowska…
– Idiotyzm, proszę pani. Nieludzki i obrzydliwy.
Odłożyła słuchawkę. Zadzwoniłam ponownie.
– Niech się pani nie wyłącza! Ja żyję!
– A szkoda. Takich podłych ludzi święta ziemia nosić nie powinna. Jak pani może…!
– Ale co mogę, jakie mogę, to była pomyłka Przed chwilą wróciłam z podróży, zabito jakąś inną osobę!
– Zabili Barbarę Borkowską, nie?
– No owszem, ale to nie ja! Nie mnie! Ja jestem żywa!
– No to co, że pani jest żywa? Proszę sobie robić głupich dowcipów. Pani Młyniak dość przeżyła przez śmierć przyjaciółki i dobrze, że tu jestem bo przynajmniej żadne bydlę nie będzie jej telefonami nękało…
Pożałowałam, że jednak nie zostawiłam tych wyjaśnień policji. Co za uparta baba!
– Proszę pani, czy pani nigdy nie słyszała o pomyłkach? To nie przyjaciółkę pani Młyniak zabito, tylko jakąś obcą kobietę, która się przypadkiem samo nazywa!
Przyjaciółka to ja, nikt mnie nie zabił Przecież Agacie to trzeba powiedzieć, sama wiadomość ją uzdrowi! Niech się pani spyta policji, przed chwilą u mnie byli i sprawdzali…!
Pielęgniarka zaczęła się łamać. Nie wiadomo, jak długo by jej wahania trwały, gdyby nie to, że Agata sama zainteresowała się tym telefonem. Najwidoczniej piguły jej nie uśpiły, usłyszała coś z drugiego pokoju i podniosła słuchawkę przy łóżku.
– Halo – powiedziała niemrawo.
– Agata, to ja! – wrzasnęłam okropnie. – To nie mnie rąbnęli, tylko tamtą drugą!
Zaraz do ciebie przyjadę!
Wcale nie zamierzałam stosować kuracji wstrząsowej, chciałam ją zawiadomić o własnym zmartwychwstaniu łagodnie i dyplomatycznie, ale przestraszyłam się, że pielęgniarka wyrwie jej słuchawkę z ręki i dyplomacja wyleciała mi z głowy. Agata z drugiej strony jakby się zachłysnęła, pielęgniarka wydała okrzyk oburzenia, coś do siebie mówiły przez dwa telefony, ale już nie słuchałam. Zlekceważyłam rodzinę i wyleciałam z domu.
Agata, nieco zdechła, ale promienna, powitała mnie w drzwiach. Pielęgniarka pozbyła się nieufności i dla odmiany jęła pomstować na ogólnokrajowy bałagan, który doprowadza już nawet do mylenia zwłok i niepotrzebnie wpędza ludzi w ciężkie nerwice. Uświadomiłam sobie nagle, że w jej obecności nie będziemy mogły swobodnie rozmawiać, Agata tez to pojęła i z wysiłkiem powstrzymała pytania. Żeby nie stwarzać nastroju tajemniczości i niedomówień, zajęłam się telefonami do zaniedbanej rodziny.
Ostatecznie, oni też ludzie… i uwierzyli mi znacznie szybciej niż pielęgniarka.
– To już nie będę musiał jutro jechać, żeby rozpoznawać twoje zwłoki? – ucieszył się mój brat. – Co za ulga, mam cholernie mało czasu…
– I tak w to wszystko wcale nie wierzyłem – oznajmił ojciec. – Tak samo jak w te poprzednie bzdury. Musisz tylko przyjechać i pokazać się matce. Obiecałam, że przyjadę jutro albo pojutrze, i obarczyłam ich obowiązkiem powiadomienia moich dzieci. Męża mogą sobie darować, ale dzieciom się coś należy, możliwe, że zmartwiły się nieco definitywną utratą mamusi, więc należy powiedzieć im prawdę.