Pielęgniarkę wciąż miałyśmy na głowie, odmówiła bowiem opuszczenia pacjentki bez porozumienia z lekarzem i zaczęła do niego wydzwaniać. Podłączyłam komórkę do zasilacza Agaty i przystąpiłam do odkręcania sprawy u wszystkich znajomych. Z nich jedna i tylko Anka Parlicka nie zmusiła mnie do żadnych wybiegów i krętactw, ucieszyła się, że żyję, zupełnie zwyczajnie, tak jakby chodziło o odnalezioną portmonetkę, i natychmiast zażądała komentarza do świeżutko rozwikłanej afery złodziei samochodowych, podobno jakoś bardzo dziwnie traktowanych. Nie był to temat bomba, ale każda z tych afer samochodowych miała swój smaczek i stwarzała nikłe nadzieje na ukrócenie procederu.

Z pozostałych osób dwie sprawiły mi ciężki kłopoty Jacuś i Tomek. Niestety, złapałam obu i obaj zareagowali tak, że mnie zemdliło. Ich supozycja, jakobym osobiście pozbyła się tej zakały, wręcz wyskakiwała ze słuchawki, ale też obaj solennie przyobiecali milczenie. Nie zdradzą mnie nawet na torturach!

Zimnym potem opływałam przy tych przyjacielskich deklaracjach, bo nawet im nie mogłam kilku szczerych słów powiedzieć i protestowałam przeciwko insynuacjom niewyraźnym półgębkiem. Pielęgniarka słuchała chciwie, Agata usiłowała wydusić z siebie nowe ataki, żeby ją czymś zająć, ale źle je wyszły, bo też chciała słuchać, w rezultacie siła fachowa nie dała się nabrać.

Wreszcie wyszła.

– Na litość boską…! – krzyknęła Agata zdławionym półgłosem, ledwie drzwi się za nią zamknęły. – Co ja przeżyłam…!

– I czegoś ty, idiotko, w taką histerię wpadła? – spytałam z gniewem i rozgoryczeniem. – Nikt inny się tak nie wygłupiał, tylko ty! No i padłam trupem, i cóż takiego, każdy kiedyś padnie!

– E tam – zniecierpliwiła się Agata. – To wcale i nie przez twojego trupa, ale zdążyłam pomyśleć, że cię ta kurwa dorwała, a ja jej mordy nie zdążyłam podrapać, i o mało mnie szlag nie trafił. To znaczy, trafił mnie właśnie, ale tylko w pierwszej chwili, a potem już więcej symulowałam, bo nie wiedziałam, co mówić.

– A teraz wiesz?

– Co…?

– No przecież jest gorzej niż było! Ja się do niczego nie przyznałam, ale okoliczności mi sprzyjały, więc przeszło ulgowo, drugi raz świętego Jana nie będzie! Musimy się teraz naradzić, co wiemy, a czego nie. Inaczej, ty się zastanów, kto miał motyw, jak nie ja?!

– O, cholera… Rzeczywiście…

Usiadłyśmy przy małym stoliku, Agata zrobiła herbatę, czasu było niewiele, bo musiałam wreszcie wrócić do domu i sprzątnąć to śledcze pobojowisko. W dodatku brakowało nam wiedzy o wydarzeniu, Agata z miejsca zapadła na swój szok, nie została przesłuchana, nie zadano jej żadnych pytań i niczego nie mogła wydedukować, ja wiedziałam tyle, że babę zabito przedwczoraj, gdzieś w drodze do Chmielewskiej, jadącą na wywiad, którym zapewne zamierzała i znów mnie dennie skompromitować. Nie miałam nawet pojęcia, w jakich dokładnie okolicznościach ją zabito, zbyt wcześnie się tych glin pozbyłam.

– W żadnym wypadku nie możesz jawnie łgać – powiedziałam stanowczo.

– Możesz nie wiedzieć albo nie pamiętać, możesz mieć sklerozę, ewidentne łgarstwo, łatwe do wykrycia i udowodnienia, wykluczone!

– A ty?

– Ja też.

– To co mam mówić, jak mnie zapytają, czy ją znałam?

– A znałaś ją?

– No coś ty…!

– No to o co chodzi? Nie znałaś. W życiu jej nie widziałaś na oczy!

– Święta prawda – przyznała Agata, nieco uspokojona. – Ale słyszałam o niej. To co…?

– Nic. Możesz nie pamiętać, od kogo słyszałaś;

– Ale jeśli w ogóle słyszałam, ktoś musi wchodzić w grę. I spytają, co słyszałam. Co powiedzieć…

Zastanowiłam się. Niedobrze. Wspólni znajomi… Po wyjeździe Agaty do Kanady i moim rozwodzie grono przyjaciół jakoś nam się rozsypało. No, już wcześniej zaczęli na mnie dziwnie patrzeć i trochę unikać kontaktów… Kogo by tu rzucić na pożarcie?

Prawdziwych rozmówców lepiej nie dotykać…

– Nie wiem – wyznałam rozpaczliwie. – Czekaj, a tak naprawdę od kogo słyszałaś?

Agata zaczęła strasznie myśleć.

– Od Jureczka… Nie, zaraz, od Jureczka słyszałam o tej gęsi Stefana. Od jej narzeczonego…? Nie, też o gęsi, o przyjaciółce było mętnie. Od ciebie właściwie też nie, to ja ci o niej powiedziałam, wydedukowałam ją. Nie wiem z czego, z powietrza. Słuchaj, jak

Boga kocham, nie wiem, od kogo słyszałam!

– I bardzo dobrze – pochwaliłam, od razu doznając ulgi. – Właściwie mogłaś wcale nie słyszeć, to do mnie docierały plotki, a nie do ciebie. Nic o niej nie wiesz i cześć!

– Widziałam ją na fotografii – mruknęła Agata po chwili. – Tej, którą mi pokazałaś.

– Do zdjęć u mnie jeszcze nie dotarli, rozbebeszyli mi mieszkanie tylko częściowo. Zaraz wracam do domu i te zdjęcia znikną na wieki. Zastanów się, ty naprawdę nic o niej nie wiesz! Nawet nie musisz wcale kręcić, musisz tylko pamiętać, że ona to nie ja.

Obca baba! O mnie możesz mówić, co ci się żywnie podoba, ale oddzielnie.

Agata rozważyła sprawę i z zadowoleniem pokiwała głową.

– Masz rację, ja w ogóle do tej zbrodni nie przystaję. Znaczy, z głowy. Słuchaj, to może byśmy się teraz zastanowiły, kto ją załatwił? Ty poniekąd fachowiec jesteś…

– Puknij się, o tej porze?

– Wcale jeszcze nie jest późno!

– Ale ja bym chciała pomieszkać u siebie. I przypominam ci, że mam zrobić porządek…

Porządek przeważył sprawę, Agata wyrzekła się na razie kryminału. Zapowiedziała wizytę u mnie jutro wieczorem, bo do niej wróci już dziecko z gosposią, chwilowo, na okres jej szoku, podrzucone babci.

Nawiasem mówiąc, jej rodzinny układ prezentował się dość osobliwie. Dziecko było nieślubne, ale uznane przez ojca, obdarzone nazwiskiem i alimentami, i na tym się ojcostwo kończyło. Niedoszły narzeczony Agaty znikł gdzieś w sinej dali, podobno z upodobaniem penetrował rozmaite uciążliwe tereny, Arktykę, dorzecze Amazonki, albo może

Himalaje, nikomu nie dając znać o sobie, ale za to została babcia, jego matka, uszczęśliwiona wnuczkiem. Opiekowała się nim zgoła entuzjastycznie twierdząc, że zastępuje jej syna odludka, i odciążając Agatę. Gdyby nie to, że była kobietą pracując niewątpliwie wrzepiłaby w tego Adasia wszystkie zęby i pazury.

Wróciłam wreszcie do domu, mimo wszystko niespokojna i zdenerwowana, a zarazem, gdzieś w głębi duszy, chyba wdzięczna temu jakiemuś złoczyńcy który mnie uwolnił od życiowego koszmaru…

* * *

– No, tośmy się nieźle wygłupili – powiedział samokrytycznie Bieżan do Roberta jeszcze tego samego wieczoru. – Błąd na błędzie jedzie i błędem pogania. W życiu mi się taka kompromitacja przytrafiła…

– Po pierwsze, nie majorowi, tylko nam – protestował Robert energicznie. – A po drugie, wszystko my. W licznym towarzystwie jesteśmy!

– No, fakt – zgodził się Bieżan. – Nikt tam nie zrobił tego, co powinien, jakieś ogólne zaćmienie umysłowe tak sobie zaświstało. Zrób nam kawy, a tu mam, zdaje się, zadołowane jakieś piwo. Jako kretyn do domu nie pójdę, bo spać bym nie mógł.

Robert w pełni poparł jego zdanie. Siedzieli ot w znacznie opustoszałej komendzie, chociaż teoretycznie godziny pracy dawno im się skończyły. Czekali na wyniki rozmaitych badań, dopiero teraz zleconych, i usiłowali uporządkować poronione dochodzenie.

– Zeznania na temat denatki możemy od razu na śmietnik wyrzucić – wyliczał

Bieżan. – Poza pierwszą notatką, opisem miejsca i czasu, sekcją, zdjęciami i jej stanem posiadania, cała reszta nadaje się do zawieszenia na gwoździu w wychodku. Mamy zwłoki NN i zaczynamy od zera.

– Nazwisko się chyba zgadza…?

– A cholera wie. Wszyscy się zasugerowali, my też, tym dowodem osobistym i pieczątką biura meldunkowego. Jedyny, który tam okazał odrobinę rozumu, to pies, nie dał się niczym zmącić i przynajmniej wiadomo, że denatka przeszła czternaście kroków i nic więcej. Nigdzie poza tym jej nie było…

– Dobrze chociaż, że mieli tego psa pod ręką – westchnął pocieszająco Robert.

– Trzeba było od razu załatwić identyfikację zwłok – ciągnął Bieżan ponuro – to nie, na litość mi się zebrało, zlekceważyłem, a już same te dzieci, których nie mogła mieć, powinny były nas ruszyć. Przepisy czasami mają swój sens. Ewidencja ludności przyśle dane dopiero jutro rano…

– Ale za to wszystkie Barbary Borkowskie w całym kraju!

– A potem się okaże, że żadna z nich, bo denatka nazywała się inaczej.

– Jeszcze mamy szansę na odciski palców.

– Ty mnie tak nie pocieszaj, mam złe przeczucia. Łaska boska, że ta facetka wróciła dzisiaj, a nie, na przykład, za dwa tygodnie, bo diabli wiedzą ile byśmy zdążyli napaskudzić!

– Ona mi na zakonnicę nie wyglądała, ta ofiara – stwierdził po chwili zgnębiony Robert. – Ze zdjęciami po lokalach polatać, opublikować…

– Dużo trzeba będzie! – westchnął Bieżan. Dostali wreszcie pierwsze wyniki z laboratorium. Dowód osobisty okazał się autentycznym produktem państwowym, którego treść w pewnym stopniu została całkiem zręcznie sfałszowana. Ostały się fałszerstwu tylko nazwisko i miejsce urodzenia, reszta uległa zmianie. Laboratorium zdołało odczytać, że imię ofiary brzmiało nie Barbara, tylko Balbina, data urodzenia i pesel postarzyły ją o dwa lata, dopisano nazwisko rodowe Mięczak oraz przerobiono imiona rodziców, aktualny meldunek zaś został przekształcony z czegoś nie do rozpoznania, bo zostało wyskrobane prawie na wylot, i opiewał na aktualny adres żywej Borkowskiej.

– Łap telefon! – rozkazał w pośpiechu Bieżan. – Biuro ewidencji, niech się odczepią od Barbary, niech szukają Balbiny! Imiona rodziców odczytali, nie żaden Gustaw i Alina, tylko Czesław i Helena, i prawdziwa data urodzenia… Nie mogę na to patrzeć, co krok, to niedopatrzenie, ślepe komendy, a ja na ich czele. Skąd myśmy właściwie wzięli rodzinę tej żywej Borkowskiej?

– Z biura meldunkowego i z paszportowego?! Najszybciej. No i to nazwisko panieńskie, Mięczak operatywnie złapaliśmy ludzi…

– Szlag jasny i nagła krew… Ale skoro pieczątki prawdziwe, w grę wchodzi Mokotów, zawsze to lepiej niż szukać po całym kraju. Czekaj, ale z tych przeróbek coś mi wynika.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: