Denatka chciała udawać Barbarę Borkowską, dziennikarkę…?
– Źle udawać. Gdzie miejsce pracy? Powinna być anulowana prokuratura!
– Miejsca pracy nie ma żadnego. Czekaj, ale mamy poprzednie miejsce zameldowania, odczytali to zamazane. Praga Północ, Poleska… Zaraz tam ktoś pojedzie, nie, nie zaraz, jutro, ze zdjęciem denatki. Jeszcze istnieje możliwość, że… Nie, to byłoby za późno, nie te czasy…
Robert pytająco patrzył na zwierzchnika. Bieżan znów westchnął.
– No, wiesz, uzurpować sobie prawa do mieszkania… Kiedyś takie kanty się zdarzały, obcy ci się ładuje, wzywasz milicję, a tu gówno, zameldowany w tym samym domu co i ty. Jedna kołomyja i krzyż pański dla wszystkich. Ale to chyba już nie teraz.
– Po coś jej to, w każdym razie, było…
W chwilę potem dostali radosną informację, że odciski palców denatki owszem, znajdują się w kartotece. Raz została zatrzymana, jeszcze jako nieletnia, przed czternastu laty, w wyniku obecności na miejscu włamania do sklepu spożywczego. Więcej nigdy. Ponadto właścicielka odcisków nazywa się Balbina Felicja Borkowska, a nie żadna
Barbara. Imiona rodziców, data i miejsce urodzenia, zamieszkała na Poleskiej…
– Jutro wydłubiesz akta tego włamania – zarządził Bieżan. – Na razie widzę jedną korzyść, mianowicie mamy pewność, że zamordowana Borkowska rzeczywiście istniała i nazywała się Borkowska. I już widać drogę, po której do niej dojdziemy. Zdjęcia też nam dadzą jutro, więc, ostatecznie, zgadzam się na razie iść do domu…
Połowa dnia wystarczyła nazajutrz, żeby stwierdzić, co następuje:
Na Poleskiej nikt absolutnie Balbiny Borkowskiej nie rozpoznał i nikt o niej nic nie wiedział, poza jedną wysoce sklerotyczną staruszką, wspominającą czasy sprzed dwunastu lat na bazie nienawiści do dawnej sąsiadki. Już tej sąsiadki Bóg wie odkąd nie ma, ponadto staruszka za skarby świata nie mogła sobie przypomnieć jej nazwiska, ponadto nie była pewna, w którym domku mieszkała. Ale sublokatorów przyjmowała i bogaciła się na nich strasznie.
Tę dziewuchę też u siebie trzymała, mówiła, że zameldowana, ale to łgarstwo całkiem, a dziewucha była pyskata i wyzywała staruszkę od strupli i próchna, i jakieś młode bandyty koło niej się plątały, w dodatku kota zagryzły, a nieprawda, że pies, tego kota wszystkie psy się bały, nerwowy był. To oni, staruszce złość, nie, nie w tym domu obok, tylko dwa albo trzy domy dalej…
Stare domki już znikły z powierzchni ziemi, przeistoczyły się w nowe wille, względnie w teren pod wielorodzinną zabudowę i żywa dusza o żadnej dziwusze nie słyszała. Biuro meldunkowe miało straszny melanż w starych aktach i z wielkim trudem wydłubało niepewną informację, że owa Borkowska wymeldowała się w nieznanym kierunku. Postępowania sądowego w tej kwestii nie wszczęto, ponieważ akurat personel się zmieniał.
Akta włamania do sklepu spożywczego, uzyskał w tak imponującym tempie zgoła cudem, stwierdzały iż młodociana Balbina Borkowska osobistego udziału nie brała, przeciwnie, starała się nawet powstrzyma narzeczonego, niejakiego Klemensa Piwkę, pseudonim Ramon, który to Ramon, prowodyr grupy przestępczej, czwarty raz właśnie odsiaduje pięcioletni wyrok. Z narzeczoną zerwał od razu po tamtym włamaniu, twierdząc, że mu niefart przynosi.
– Ktoś ją po nim odziedziczył – mruknął Bieżan w trakcie czytania akt. – Mamy nazwiska, puścić ludzi…
– Od razu? – upewnił się niespokojnie Górski.
– Od razu. Leć i załatwiaj. Tu masz spis… Ewidencja ludności doniosła, że Balbina
Felicja dwojga imion Borkowska, córka Czesława i Heleny, urodzona i tak dalej, zameldowana jest na Poleskiej i o żadnych zmianach nic nie wiadomo. Możliwe, że najnowszych informacji jeszcze nie wprowadzono do komputera.
Bieżanowi pociemniało w oczach, ale nie stracił ducha. I słusznie, bo w ciągu następnych dwóch godzin dotarły do niego informacje pocieszające.
Po pierwsze: wywiadowcy ze zdjęciami błyskawicznie donieśli, że owszem, osoba została rozpoznana w kilku miejscach; jako postać niezwykle barwna, niekoniecznie na co dzień, od czasu do czasu, ale jeśli już dawała występ, to rzetelny. Jakaś podobno była pani prokurator, później dziennikarka, dość wulgarna raczej i acz atrakcyjna zewnętrznie, to nie bardzo sympatyczna. Rozrabiara i awanturnica. Przedstawiała się jako
Barbara Borkowska, operowała własnym nazwiskiem, więc nie było wątpliwości, kim jest.
Po drugie: z miejsca natrafiono na następcę narzeczonego. Dorosły obecnie, i w dodatku solidny, wręcz utalentowany, mechanik samochodowy urwał się przed laty początkującej grupie przestępczej z wielkim przejęciem wyciągał tę Felę z bagna moralnego. Niby nawet wyciągnął, Feli jednakże już po dwóch latach wyciąganie się znudziło i sama wybrała sobie kolejnego amanta, frajera i przygłupa, ale z mieszkaniem po rodzicach. Podobno ją nawet zameldował, tyle że nie wiadomo gdzie, jego adresu nikt z dawnych kumpli nie znał, a mechanik uniósł się honorem i nawet nie pytał.
– Dlaczego Feli? – spytał w tym miejscu Górski. – Przecież ma być Balbina! Ile ona w końcu tych imion miała?
– Wedle ewidencji ludności dwa – przypomniał mu Bieżan, chciwie wczytany w raporty wywiadowców. – Balbina Felicja. Może używała obu na zmianę.
– No może. Używane podkreślić…
– A z tym mechanikiem, jak mu tam, Antoni Woźniak, trzeba może jeszcze będzie pogadać…
Po trzecie i najdziwniejsze: przy frajerze ta Borkowska naukę kontynuowała i wieczorowo dobrnęła aż do drugiej klasy szkoły średniej. Jeszcze dwa razy tyle, a maturę by zrobiła, bo wcale nie była tępa, tyle że jej się nie chciało. Głupia dziewucha, spragniona wyłącznie rozrywek. Ta ostatnia informacja pochodziła od pani profesor, u której Balbina-Fela raz na miesiąc zdawała jakieś egzaminy i z którą zamieniała niekiedy parę słów prywatnie. Pani profesor napatoczyła się przypadkowo, przytrafiającym się czasami zrządzeniem opatrzności, kiedy zdjęcie Borkowskiej pokazywane było kioskarce, występującej przed laty jako świadek oskarżenia na rozprawie o włamanie. Kioskarka nie rozpoznała jej wcale, ale pani profesor, nabywająca akurat prasę, spojrzała raz i z miejsca przypomniała sobie jedną z najbardziej denerwujących uczennic.
– Mieszanina głupoty i sprytu, lenistwa i energii, lekkomyślna nieprawdopodobnie – powiedziała od razu do wywiadowcy, a w głosie jej jeszcze zadźwięczał ton dawnego rozdrażnienia. – Irytująca tak, że trudno to zapomnieć. Nie, nie wiem, gdzie mieszka i co się z nią dzieje, ale co do przyjaciół… Chyba miała jakąś przyjaciółkę, bo kilka razy przyszła na sprawdzian z tą samą dziewczyną, dla towarzystwa, jak sądzę. Nie, żadnych szczegółów, mam tylko wrażenie, że to była blondynka, trochę niższa od niej i taka… wątlejsza. To, niestety, wszystko co pamiętam, a i tak pamiętam tylko dzięki temu, że nerwicy przez nią dostawałam.
Po czwarte wreszcie, na samym końcu, objawił się telefonicznie jeden dzielnicowy z Mokotowa z komunikatem, że w jego rejonie mieszka taka, Balbina Borkowska, jednostka dość uciążliwa. Nic karalnego, mandaty najwyżej albo nawet tylko upomnienia, ale ludzie się skarżą, że hałasuje, radio ryczy, telewizor też, kolumny ma chyba, bo czasami aż szyby brzęczą, a jak jej się zwraca uwagę, pysk rozwiera na cały regulator. W razie interwencji policji wszystko przycisza i do widzenia, niweczy dowód. Wyrzucić jej się nie da, bo zameldowana legalnie, jako konkubina takiego jednego, Wiesław Wyduj niejaki, konwojent w przedsiębiorstwie transportowym, nigdy dotychczas nie karany, ale, zdaniem dzielnicowego, podejrzany o wszystko, co tylko możliwe. Chwilowo go nie ma już od dwóch tygodni, bo z transportem do ruskich pojechał, a tam na granicy tydzień się stoi. Ponadto o wymienionej krążą plotki, jakoby odpłatnie przyjmowała wizyty rozmaitych osobników płci męskiej.
– Adres…!!! – zawył dziko Bieżan w słuchawkę.
– Dolna trzydzieści A, mieszkania dwadzieścia trzy, pokój z kuchnią, parter – odparł służbiście dzielnicowy.
Nie komentując i nie rozważając żadnych innych informacji, Bieżan poderwał
Górskiego i jak szaleńcy popędzili na ową Dolną. Ściśle biorąc, pojechali radiowozem.
Na miejscu od razu pożałowali, że nie ściągnęli kogoś z komisariatu, bo numer trzydziesty był widoczny jak byk, ale tego „A” długo nie mogli znaleźć. Ktoś z rzadko przechodzących lokatorów powiedział im wreszcie, że to oficyna, po drugiej stronie podwórza.
– No, tutaj ganiać kogoś, to ja bym nie chciał – wyznał Robert, spluwając ukradkiem przez lewe ramię, żeby nie wymówić w złą godzinę. – Na cztery… gorzej, na pięć stron świata można pryskać. Szerokie możliwości.
– Na razie nie mamy kogo ganiać, bo jedno u ruskich, a drugie w kostnicy – przypomniał mu Bieżan. – Na tego Wyduja… czy Wydoja…? Należałoby zaczekać z identyfikacją, o ile nie znajdziemy żadnej rodziny. Do sąsiadów przyjechaliśmy, chwalić Boga już ludzie wracają z pracy. Rozdzielamy się, ona hałasowała, idziemy wszędzie tam, gdzie dźwięk mógł dobiegać, bierz tamtą stronę, a ja tę.
Górski okazał się wygrany, bo w stojącym poprzecznie budynku była winda, Bieżan musiał latać po schodach. Za to przypadła mu część społeczeństwa przekraczająca już wiek produkcyjny i większość lokatorów znajdowała się w domu nie tylko w tej chwili, ale i w ciągu dnia. Wiedzą napchano go zgoła do wypęku.
– No, wreszcie się ktoś za to wziął! – zaczęła mściwie rodzina z parteru, nie bacząc, iż obiad po części stygnie, a po części się przypala. – To jest sodoma i gomora, wariactwa można dostać, pan widzi, tu są dzieci, a z tego okna naprzeciwko ryki i łomoty, że nie siedmiu, a stu braci ze snu by wyrwało! Ten mąż, co tam mieszka, to jeszcze nic, albo go nie ma, albo pijany tak na spokojnie, ale żona…?! Balangi, czy on jest, czy go nie ma, do rana prawie, a potem awantury, od różnych się wyzywają, a ona pieniądze bierze od każdego, kto się nawinie, jeszcze się kłóci, że za mało! Jego w kuchni zamyka, żeby nie przeszkadzał, a sama w pokoju te balety urządza…!
– Już jej dwa razy szyby wybiłem – wyznał zuchwale kierowca z mieszkania obok, również na parterze. – Mnie by różnicy nie robiło, mogę pracować na noce, ale patrz pan, dziecko roku nie ma, a nerwicy dostaje. Żona też. Co mam robić, okna zamurować? Co to, więzienie…? I nic nie pomogło, nawet tych szyb tak zaraz nie wstawili, jeszcze gorzej było!