– Od dzieci wiem, że przestała, prowadzi dom, wnioskuję zatem, że mój były mąż ma to, czego pragnął i nie zamierzam się nim zajmować. Poza wszystkim, więcej by się pan chyba dowiedział od niego bezpośrednio…? Chociaż wątpię, czy to panu do czegokolwiek potrzebne…

Bieżan gotów był głowę na pniu katowskim położyć że ta przeraźliwie opanowana kobieta przy ostatnim pytaniu gwałtownie ugryzła się w język. Nie wytrzymała napięcia, wyrwała się jej niepotrzebna uwaga, którą usiłowała czym prędzej zatuszować

Ciekawa rzecz, co z tym mężem…? Jasne, że pójdzie do niego, albo jeszcze lepiej, do drugiej żony!

– Nie będę pani zabierał więcej czasu – rzekł z westchnieniem. – Oczywiście wie pani doskonale, że chcąc nie chcąc, musimy panią podejrzewać. Ze względu na motyw.

Nie, ja wiem, że pani była w Kołobrzegu, ale, niestety, z racji zawodu, tego poprzedniego, do dziś ma pani większe możliwości wynajęcia zabójcy niż przeciętny człowiek w naszym kraju. I sama, na moim miejscu, brałaby to pani pod uwagę.

– Jeszcze jak! – zgodziła się żywo Borkowska. – Ale zarazem, dzięki zawodowi, lepiej potrafię ocenić, do jakich granic można posunąć przestępczą głupotę. I szczerze panu wyznam, gdybym istotnie postanowiła kropnąć tę babę, załatwiłabym nieszczęśliwy wypadek, a nie jawne zabójstwo. Nie zgłupiałam przecież doszczętnie! I gwarantuję panu, że na żadne podejrzenia nie byłoby miejsca!

Argument przemówił do Bieżana do tego stopnia, że prawie całkowicie uwierzył w niewinność podejrzanej. Miała rację, tak idiotycznie postąpić nie mogła, a symulacja prostackiego kretyństwa, wykombinowana po to, żeby on tak właśnie pomyślał, wydała mu się intrygą już przesadnie makiaweliczną. Bez porównania prostszy i skuteczniejszy byłby ten nieszczęśliwy wypadek.

Ponadto, wynajmując zabójcę, należało zrobić z tego zwyczajny napad bandycki połączony z rabunkiem. Żadnych strzałów, nóż, ewentualnie młotek czy pała, chwycić torebkę, to jeden gest, bez względu na to, ile w niej było pieniędzy. A tymczasem torebka została, jakby specjalnie po to, żeby wypchnąć Borkowską na pierwszy plan…

Dał jej spokój i spotkał się z Górskim w umówionym barze, w połowie drogi między ich domami.

Górski się mocno spóźnił, ale przyleciał bez mała w wypiekach.

– Niech ja skonam, ale balanga! – zaczął, nim jeszcze zdążył usiąść. – Ten Kapilski zeznaje w kratkę takie rzeczy, że ja własnym uszom nie wierzę, jeszcze człowiek musi sobie pięć razy więcej dośpiewać, druga żona mu się na usta wypycha, chociaż ją tłamsi z całej siły i co drugie słowo na amnezję zapada…

– Czekajże – przerwał mu Bieżan. – Postaw gdzieś jakąś kropkę i przestań szurać tym krzesłem. I mów po kolei, od początku.

– Żadnych tajemnic nie robili – podjął Robert od początku, odrobinę spokojniej.

– Młyniak przyznał się do dawnego kumpla od razu, znalazł jego adres i telefon, zadzwoniłem, Kapilski był w domu i zdziwił się, ale proszę bardzo, mogę wpaść. No to wpadłem, dziesięć minut jechałem…

– Że też cię drogówka nie złapała…

– Jakoś nie stali. I nikogo nie przejechałem. Na kasecie mam całość, więc teraz tylko streszczę konkrety, bo ogólnie gadania było mnóstwo. Wykręcał się i wywijał…

– Streszczaj, streszczaj. Później przesłuchamy.

– Otóż on pracuje… Kiełbasę na gorąco sobie zamówię, można…? W tym samym przedsiębiorstwie, w tym Svenska coś tam, co i Borkowski, ten rozwiedziony mąż.

Z tym się nie krył wcale. Barbary Borkowskiej prawie nie zna, to znaczy obecnie, bo kiedyś znał ją doskonale, jeszcze w szkolnych czasach, a potem kontakt się urwał i nawet nie wiedział, że jego szef to mąż znajomej dziewczyny. Teraz wie, Agata Młyniak mu powiedziała. Potwierdził, że się spotkali przypadkiem na ulicy i poszli pogadać przy piwie. Do tego miejsca nie było z nim kłopotów, dopiero teraz zaczęły się schody.

Przyniesiono kiełbasę i piwo, więc na chwilę Górski urwał. Bieżan czekał cierpliwie.

– Sam nie bardzo wiedziałem, jak go pytać i o co – podjął znów jego podwładny – ale zacząłem od szefa. Chwalił go bez oporu. No to ruszyłem ten romans i tu nabrał wody do pyska, nic nie wie, w żadne ploty się nie wdaje, baby są od tego, a nie on. No owszem, zmiana na stanowisku sekretarki rok temu nastąpiła, bo z poprzednią szef się ożenił. Urszula Biełka niejaka…

– Ejże! – zainteresował się Bieżan. – Mamy Urszulę?

– Mieć, mamy, ale diabli wiedzą czy to właściwa. Uczepiłem się jej jak rzep psiego ogona. Nic z nią nie miał i nie ma, niczego nie załatwiał, nie rozmawiał, w końcu wyrwało mu się, że ona nie do rozmowy. Małomówna taka. Złapałem się za przyjaciółki, a skąd on ma znać jej przyjaciółki, znów wylazło, że baby ją nie bardzo lubiły. I w ogóle nie zwracał uwagi. Ale ma przecież oczy w głowie, bodaj po korytarzu z zamkniętymi nie chodził, no nie chodził, ale nie widział, żeby ktoś jej jakieś wizyty składał, nic z takich rzeczy, poza tym ona w sekretariacie urzędowała, a nie na korytarzu. Miał mnie chyba po dziurki w nosie, bo w końcu wydusił z siebie, że jeśli ktokolwiek może o niej cokolwiek wiedzieć, to tylko taka jedna Zenia z księgowości. Nazwiska Zeni nie zna, mało ma do czynienia z księgowością bezpośrednio, on chemik, a nie administracja. No i w tym całym majdanie konkretów było tylko tyle. O żadnej Feli w życiu nie słyszał, poza utworem muzycznym: „Bujaj się, Fela, bo jutro niedziela”. Koniec streszczenia.

– Cholera – zmartwił się Bieżan. – Zenia to nie Fela. I jeśli Urszula pracowała jako sekretarka, a Borkowski się z nią ożenił, takie znajomości jak z denatką są raczej wątpliwe. Chyba to inna Ula…

Górski, kończąc kiełbasę, zamachał gwałtownie widelcem.

– Nie. To znaczy, tak. To znaczy, to nie tak. On wie coś więcej i prędzej umrze niż to wyzna. Z wierzchu był kulturalny, spokojny i zniesmaczony plotkami, a w środku wił się jak stado tych takich, jadowitych. Coś tam go gryzie po wątpiach…

– Kochał się może w sekretarce, a szef mu ją sprzątnął sprzed nosa…?

– Chyba nie. Na moje oko, on jej nie lubił, a strasznie chciał być obiektywny. Co do Zeni, nie mam zdania.

Bieżan popadł w niewielką zadumę.

– Czyli mamy i romans. Związku z zabójstwem na razie nie widzę. Romans wyrwał się tej Młyniak. Dlaczego one obie łżą jak najęte…?

– Bo może to jednak Borkowska…? – podsunął Robert, przestawiając się na piwo.

– Właśnie dzisiaj doszedłem do wniosku, że nie. Tak mnie ta baba skołowała?

Niemożliwe. Ale z drugiej strony nigdy jeszcze dotychczas nie mieliśmy prokuratora podejrzanego o zabójstwo… Za to śmierdzieć mi zaczyna Borkowski, chciał się pozbyć żony i potrzebny mu był pretekst, dyplomatycznie zorganizował całą aferę, a potem pozbył się także jedynego świadka.

– Pytanie, czy rzeczywiście jedynego… Złapałbym tę Zenię, na wszelki wypadek…

– A propos – przypomniał sobie Bieżan. – Jednego gościa w tym jej notesie nie było, a wedle wszelkich innych zeznań pracowali w tym samym pokoju. O żywej

Borkowskiej mówię. Prokurator Jacek Żygoń, jeszcze go nie dopadłem, bo miał rozprawę w sądzie, a potem prawdopodobnie pętał się gdzieś po mieście, jego numeru komórki nikt nie znał…

Na to właśnie zadzwoniła komórka Bieżana.

Oficer dyżurny informował, że jakaś osoba, nazwiskiem Stefania Cieciak, powołując się na polecenie pana pułkownika Bieżana, zawiadomiła przez telefon, że ten łobuz wrócił. Niejaki Wyduj. Leży w domu strasznie pijany i dogadać się z nim nie da rady, ale ona dopilnuje, żeby po wytrzeźwieniu nie uciekł. To wszystko, rozłączyła się.

Gdyby nie Wyduj, Bieżan dłuższą chwilę musiałby sobie przypominać, kto to jest

Stefania Cieciak, nazwisko konkubenta ofiary jednakże od razu wskazało na wścibską staruszkę. Wrócił cholernik, z tej podróży do ruskich i wreszcie go będzie można przesłuchać!

– Myślałem, że trochę pomieszkamy w domu, jak normalni ludzie – rzekł z westchnieniem, podnosząc się od stolika – ale chyba nic z tego. Mówi baba, że zalany w sarkofag, ale kto go tam wie. Bodaj spojrzeć trzeba…

Jedno spojrzenie wystarczyło. Żadna ludzka siła nie zdołałaby otrzeźwić owego Wyduja czy Wydoja przed dniem następnym, załatwiony był radykalnie. Staruszka Cieciak z triumfem wyznała, iż wyczatowała chwili jego powrotu na samym wstępie uszczęśliwiła go komunikatem o śmiertelnym zejściu ukochanej konkubiny. Wyduj zareagował prawidłowo, ruską wódkę przywiózł ze sobą i zużytkował ją od razu, nie starając się nawet o żadne towarzystwo. Do południa ręką nogą nie ruszy.

– Pewno głodny przyjechał – dołożyła konfidencjonalnie. – Bo to u tych ruskich podobnież żadnego żarcia nie ma. Nawet mu nie zdążyłam…

Urwała nagle. Bieżan tak był pewien, że nie zdążyła dać mu jakiejś zupy, względnie innego posiłku, że na te ostatnie słowa nie zwrócił prawie żadnej uwagi. Niepewny odporności Wyduja, na wszelki wypadek, załatwił mu obstawę od szóstej rano, po czym, wbrew pesymistycznym przewidywaniom, udało im się jednak podążyć do domu.

* * *

Dzięki pośrednictwu Ani umówiłam się z prokuratorem Jackiem Żygoniem na późne popołudnie w kawiarni Na Rozdrożu, bo niepotrzebnie miałam zakodowane w pamięci, że kiedyś było tam łatwo parkować. Łatwość minęła jak sen jaki złoty, ale głupie złudzenia pozostały i pół godziny bez mała spędziłam na upychaniu samochodu w ścisłym tłoku. Żygoniowi poszło chyba sprawniej, bo już na mnie czekał.

Rozpoznaliśmy się wzajemnie. Okazało się, że widziałam go jakieś dziesięć lat temu, kiedy, świeżo po studiach, aplikował w prokuraturze, gdzie wykłócałam się o grupkę zbyt łagodnie potraktowanych bandziorów. Miał tak przeraźliwie czarne, południowo amerykańskie włosy, że łatwo go było zapamiętać, a ja, z racji kłótni, też zapewne wówczas rzucałam się w oczy. No i dobrze, znajomy człowiek poniekąd, kontakt nie sprawi trudności.

Od razu wyjawiłam przyczynę mojego zainteresowania, omal nie zostałam posądzona o dokonanie zabójstwa pod własnym domem, a skoro jestem niewinna, z pewnością okażę się też podejrzana, życzę sobie zatem dociec prawdy. W charakterze zwłok wystąpiły dwie Borkowskie, nic z tego nie rozumiem i chcę poznać obie. O ile wiem, co najmniej z jedną on miał do czynienia, a możliwe, że zna także i drugą.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: